czwartek, 30 grudnia 2010

M jak Mistrzowie

To będzie krótkie podsumowanie rowerowe roku 2010. Nie znajdziecie tu znanych nazwisk, ani Mai Włoszczowskiej, ani naszych świetnych kolarzy szosowych zasilających szeregi zagranicznych teamów. To będzie takie króciutkie, subiektywne zestawienie znajomych, którzy w minionym roku zrobili coś rowerowo-niesamowitego. Jak to mówią "każdy ma swój Crocodile"...

Zacznę nietypowo od panów, według klucza, którym jest dystans. Wszystkich na głowę bije Damian Fac, nasz teamowy kolega, który zadebiutował w szosowym wyścigu Bałtyk-Bieszczady Tour, znanym wcześniej jako Imagis Tour. Dla przypomnienia - to 1008 km ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych w formule non-stop. O wyścigu pisałam latem na blogu. Damianowi przejechanie tego niewyobrażalnego dystansu zajęło 62.48 h. Byli szybsi od niego, no ale to jest nasz Damian, z którym imprezujemy i robimy mnóstwo niesportowych rzeczy... więc robi to wrażenie! Zresztą dla mnie wszyscy, którzy kończą tę trasę są prawdziwymi Mistrzami przez duże M. Fotka z ostatniego punktu kontrolnego przed metą.


Długi dystans to nie tylko męska domena. Ela Molenda, startująca w barwach teamu Funexport, w tym roku zagięła naszych, i nie tylko naszych, chłopaków na Mazovii 24 h. To dobowy wyścig, w którym chodzi o przejechanie jak najdłuższego dystansu po kilkunastokilometrowych pętlach. Trasa ma charakter łatwego technicznie MTB . Ela na pewno wykorzystała rajdowe doświadczenie, odporność na sen i umiejętność jazdy nocą. Przejechała 24 okrążenia (po 15 km, co daje 360 km!), wygrywając kobiecą kategorię solo. Tylko 15 mężczyzn mogło pochwalić się lepszymi wynikami. Brawa dla Eli i spóźnione, lecz szczere gratulacje! Autorem zdjęcia jest Łukasz Sompoliński.


Nie wszystkie wyzwania mają charakter oficjalny. Taka jest na przykład legendarna Krwawa Pętla, czyli objechanie Warszawy dookoła czerwonym szlakiem. Trasa liczy ponad 240 km, limit czasowy to doba. Dystans nie jest jedynym przeciwnikiem. Źle oznakowany, zarośnięty szlak, którego sekrety skrywają tajne archiwa PTTK, to prawdziwa zmora. Zwłaszcza, gdy mija już doba od wyjechania z domu. Krwawa Pętla padła w tym roku łupem Bartka Jachymka, z którym miałam przyjemność kilka razy startować tu i ówdzie. Było to już drugie podejście Bartka do tematu. Na forum Otwockiej Grupy Rowerowej znajdziecie relację Bartka z tej przejażdżki wraz z sugestywnymi fotkami i historią pewnego spotkania... "Przed Zielonką zrobiło się widno i przez to fotka z mety wygląda tak samo jak ze startu. Jakbym nigdzie nie był. "

Na koniec mistrzyni wytypowana przez Sahiba. Podczas rajdu Adventure Trophy Marcin miał okazję wielokrotnie mijać się na trasie z zespołem Basi Muzyki i wspomnianego kolegi Bartka. Basia to wyśmienita biegaczka, jednak jazda rowerem, zwłaszcza po górach, była dla niej sporym wyzwaniem. Mimo to właśnie ten zespół w efekcie był pierwszy na mecie, a Basia pokonała ponoć wiele swoich uprzedzeń do górskiej jazdy, zapędzając Marcina i jego partnera Olka w rowerowe kompleksy. Autorem zdjęcia jest Piotr Siliniewicz.

Mogłabym tak wymieniać i wymieniać, bo przecież wyzwań, których stawialiśmy sobie w tym roku, było bez liku. Czasami mam wrażenie, że otaczają mnie sami Mistrzowie. Mam nadzieję, że ci, których nie wymieniłam, nie pogniewają się za to :)

Życzę wszystkim noworocznie wielu ciekawych tras, sprawdzonego towarzystwa, samoczyszczącego się napędu, pogody wedle uznania ciepłej lub bardzo ciepłej, prężnej łydki, wygodnego siodełka i smacznych batoników, a przede wszystkim niezliczonych rowerowych inspiracji!

wtorek, 28 grudnia 2010

Co miałam na Nocnej Masakrze i jak się sprawdziło

Na wstępie fotka z mety przysłana przez Kamila. W relacji z Nocnej Masakry wspomniałam o spotkaniu pieszego, który zgubił mapę. Był to właśnie Kamil. Później spotkaliśmy się tuż przed metą, zagrzewając nawzajem do "walki" o ostatnie metry. A w szkole Pan Nocny Strażnik zrobił nam taką oto fotkę, lekko niewyraźną i zamgloną, a więc tym bardziej oddającą klimat :)


Przechodząc do tematu sprzętowego - Nocna Masakra to nie są zawody w duchu minimalizmu. Wręcz przeciwnie. Im bardziej słupek rtęci spada na łeb, tym bardziej rośnie wielka sterta rzeczy do zabrania na trasę. A to na grzbiet, a to do plecaka. Zimowy rower obarczony mapnikiem, pompką, zestawem naprawczym, lampką i akumulatorem też waży swoje.

Warunki - około -10°C, bezwietrznie, w nocy mgła.

Strój:

Czapeczka pod kask z windstoperowymi "uszami". Na szyi buff wełniany.
Okulary z jasnymi szkłami - zabrałam, ale zdjęłam. Nie były potrzebne. W takich warunkach nie ma pyłu, owadów, ani błota strzelającego w oczy.
Kask z przyczepioną czołówką. Czołówki używam tylko do czytania mapy. Podczas jazdy nie lubię, bo efekt jest podobny do jazdy samochodem z włączonym światłem w środku. Dlatego cenię w miarę wygodny, duży przycisk w czołówce, możliwy do obsługi w rękawiczkach.
Ciepła bielizna Falke, letnia koszulka rowerowa z wszytą na plecach torbą na camelback, bielizna wełniana, cienki polar Beri, softshell (windstoper). Wszystko sprawdziło się ok, część trasy jechałam bez polara, założyłam go na szosie, gdzie mniejszy wysiłek i większa prędkość powodowały niemiłe zimno.
Rękawice narciarskie i dodatkowe cienkie rękawiczki jedwabne (na asfalcie). Kompas na rękawicy.
Spodenki rowerowe Alpinusa (jesienne, lekko ocieplane), cienkie spodnie softshellowe z łatami na kolanach (dzięki temu w kolana nie jest zimno).
Skarpetki wodoodporne Sealskinz, buty zimowe, ochraniacze neoprenowe - bardzo dobry, ciepły zestaw. Dodatkowo ochraniacz był przykręcony od spodu do kolców w butach. Dzięki temu podczas chodzenia w kopnym śniegu ochraniacz nie spadał z czubka i nie zbierał śniegowej kuli. Jedyną wadą zestawu były buty, które mają bardzo sztywne cholewki. O ile na asfalcie nie ma to znaczenia, to w terenie, podczas częstego wypinania się i chodzenia, bardzo masakruje kostki.

Plecak inov-8, a w nim:

Picie:

Po doświadczeniach z zeszłego roku zabrałam mały termos z herbatą - 0,5 l. W kieszeni bezpośrednio w koszulce - camelback z muszynianką - 1 l. Butelka coli 0,5 l. Picia mi wystarczyło, a nawet miałam za dużo ze względu na wcześniejsze zjechanie z trasy.

Jedzenie:
4 batoniki chałwa oraz 1 rogalik truskawkowy uzyskany od Tomka w wyniku wymiany za chałwę :)

I jeszcze:
Zapasowa cieniutka bluza, NRC, zapalniczka, 10 cm odcięte z centymetra krawieckiego, 2 zapasowe akumulatory do lampki (użyłam jeden), zapasowe baterie do czołówki, zapasowy buff, 50 zł (po zeszłorocznych doświadczeniach, kiedy to na stacji orlenu mogłam się napić tylko ciepłej wody z kranu). Przed wyjechaniem na trasę tłusty krem na twarz i dłonie.

Zapraszam do dzielenia się Waszymi zimowymi patentami i zestawami. W osobnej notce zamieszczę klika fotek sprzętowych, w tym jedną ze zwycięzcą Nocnej Masakry czyli Pawłem Brudło w roli głównej.

środa, 22 grudnia 2010

FGW i ZMY - wielkie brawa!

Pisząc o wrażeniach z Nocnej Masakry nie wspomniałam o jednym aspekcie, który według mnie zasługuje na osobną notkę. Chodzi mi mianowicie o kulturę miejscowych kierowców na drodze. Jako mieszkanka podwarszawskiej "wsi" przeżyłam istny szok!
Jazda nocą po oblodzonych drogach nie jest zbyt bezpieczna - to każdy wie. Ani dla rowerzysty, ani dla kierowcy. Jednak tam, na pograniczu województw zachodniopomorskiego i lubuskiego, ani razu nie spotkała mnie sytuacja, w której poczułabym się zagrożona przez jakieś pędzące auto. Niezależnie od tego, czy była to krajówka, czy droga wojewódzka, czy zaśnieżony leśny asfalt. Nikt nie trąbił, nie wyprzedzał "na centymetry". Zdarzyło mi się wręcz, że jadące z naprzeciwka auto terenowe zjechało na bok w zaspę i ustąpiło mi miejsca na leśnej, wąskiej drodze!
Mało prawdopodobne, by zajrzeli tutaj akurat kierowcy z Barlinka i okolic. Gdyby jednak, to serdecznie dziękuję i pozdrawiam.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Nocna Masakra - wrażenia

Zima jest fajna, śnieg też. Rower też jest fajny. Ale połączenie jednego z drugim?

Wiele osób nie chce jeździć zimą. Bo zimno, bo ślisko, bo ciemno. Nocna Masakra w wydaniu rowerowym to zawody dla tej garstki, która uważa, że na rower zawsze jest dobra pora. Żeby było zadość nazwie, rowerzyści startują o 16.30, a limit czasu to 15 godzin. To tak w skrócie. Imprezę organizuje Daniel Śmieja, więc wiadomo, że gdzieś na zachodnich rubieżach. W zeszłym roku byłam na Masakrze w Długiem koło Dobiegniewa. Tym razem padło na Barlinek.

Barlinek? Kojarzy mi się tylko z deską podłogową i z niczym więcej. Pewnie mają tam jakieś lasy, w których te deski strugają. Rzut oka na mapę i wszystko jasne, choć wyobraźnia budowniczego trasy wcale nie ograniczyła się do lasów - na północ od miasteczka rozpościerają się też pola i wioski. Daniel na odprawie odradza nam jednak tę część trasy. "Drogi tam zawiane, jedźcie do lasu". Lepszej reklamy nie trzeba, tym bardziej, że jadę sama i zwiedzanie wiosek wcale mi się nie uśmiecha.

Jazda po śniegu ma w sobie wiele uroku, choć podczas zawodów aspekt praktyczny przeważa nad romantycznym. Jest ciężko, nie można pozwolić sobie na beztroskie bujanie w obłokach. Kontrowanie poślizgów, to noga czujnie wypięta, to mocniejsze wdepnięcie, żeby wykaraskać rower z głębokiego, przemielonego śniegu. Po pewnym czasie przychodzi większa pewność, prędkość nieznacznie wzrasta, aż do... spektakularnej zwałki prosto w wielką zaspę! I tak w kółko, to asfalt z ubitym śniegiem, to lód, to śnieg przypominający mokry piasek, to suchy, to śnieg kopny, to koleiny... Brakuje mi tych wszystkich kilkudziesięciu określeń śniegu, którymi ponoć posługują się Inuici.

Rowerzystów wystartowało 22. Odkąd czerwone światełka Wikiego i Bronka zniknęły daleko w lesie, nie spotykam prawie nikogo. Parę razy mijamy się na punktach ze Stasiejem, zaliczając punkty w tej samej kolejności. Na drodze do Zdroiska spotykam pieszego, który zgubił mapę. Komórką robi zdjęcia mojej rowerówki, żeby wrócić do bazy.

W nocy pojawia się mgła. Jest pewnie -10°, może mniej, skąd ta mgła? Z jednej strony jest nieprzyjemna, zwłaszcza na odkrytym terenie. Widzę tylko mały kawałek drogi, zarys krzaków po bokach. Z drugiej strony bezwietrznie, niesamowita cisza, śnieg i ta mgła tłumią dźwięki. Z pola spogląda na mnie sarna. Cała scena ma w sobie coś nierealnego, magię i ulotne piękno. Do rzeczywistości przywołuje jednak szczypiące powietrze, wjeżdżam w las, do czwartego punktu.

To już mój ostatni punkt. Zza zakrętu wyłaniają się światełka - aż czterech jadących razem rowerzystów z krótszej trasy rowerowej! Do bazy mam jeszcze około 30 km, z czego większość po asfalcie, który wcale nie gwarantuje szybkiej jazdy. Jest 23.00, na liczniku prawie 50 km. To żaden wynik, jak na tyle godzin jazdy (i pchania!), ale tym razem nie przyjechałam się ścigać. Wrażenia, ten cały przedświąteczny klimat w oświetlonych wioskach, samotna jazda nocą, czas na własne rozmyślania, niezbyt trudna, ale jednak wymagająca precyzji nawigacja, testowanie zimowego sprzętu.

Ostatnie kilometry dłużą się nieznośnie, bolą różne części ciała od jazdy w ciągłym napięciu. Spotkanie pary lisów na drodze urasta do rangi ważnego wydarzenia. Podobnie wymiana akumulatora w lampce i łyk herbaty z małego termosu. Telefon do Sahiba - miły przerywnik.

I nareszcie z mgły wyłania się zielona tablica "Barlinek"! Nawierzchnia w miasteczku jest gorsza niż poza nim. Gdy mijam stację benzynową, przednie koło zarzuca i zataczam dziwną trajektorię. Licznik pokazuje zaledwie 78 km, a na karcie startowej widnieją tylko 4 przedziurkowane pola. Mimo mizernego sportowego wyniku mam jednak dużo satysfakcji z samotnego zmierzenia się z trasą. Mogło być lepiej, bo do limitu zostało parę godzin. Ale tak to już bywa, że na trasie patrzy się na te sprawy inaczej niż w domu, a wizja ciepłej bazy, do której można dojechać prawie odśnieżonym asfaltem działa lepiej niż magnes.

O sprzęcie, który zabrałam, o patentach podpatrzonych w bazie - będzie osobna notka. Stay tuned, jak mawiają :)

czwartek, 16 grudnia 2010

List do Mikołaja

Zbliża się Gwiazdka, a jak Gwiazdka, to wiadomo - prezenty. Nie będę długo nudzić o jakiś korbach ani super-smarach. Wyselekcjonowałam specjalnie dla Czytelników najfajniejsze pomysły. Kto odrobił grzecznie treningowe plany, po zawodach czyścił rower z błota i nie stawiał go w przeciągach :), ten na pewno znajdzie pod choinką to, o co poprosił Mikołaja w liście!

Na początek coś dla zarobionych, którym czasu nie starcza na zajęcia domowe i treningi. Taki gadżet znalazłam tutaj i zapożyczyłam fotkę. Rower z wbudowaną pralką pozwoli ubrania jednocześnie brudzić i prać. Fantastyczne!


Coś dla prawdziwych elegantów. Fotka pochodzi z aukcji internetowej, która niestety się skończyła, ale wiecie - Mikołaj może wszystko!


Coś dla sprzętowych minimalistów - pompka mniejsza od długopisu. Fotka mojego autorstwa (a recenzja w przyszłości).


Dla rowerzystów-filatelistów. Na pewno tacy się znajdą. Świetny podarek, bo nie zajmuje zbyt wiele miejsca. Fotka pochodzi z aukcji internetowej.


Pralkę już mam, pompkę zresztą też, znaczków nie zbieram, a w krawatach nie chodzę. Ale zamierzam poprosić mojego Mikołaja o coś zupełnie innego - o wspólną przejażdżkę w święta. Albo nawet dwie!

A Wy napisaliście już listy?

sobota, 4 grudnia 2010

Biegówki czas odkurzyć

I stało się - Pani Zima już na dobre rozgościła się w okolicy. Oczywiście rowerem da się jeździć po wszystkim (no, prawie), ale na rower będzie jeszcze czas. A póki śnieg, to trzeba korzystać!!! Zresztą biegówki to zimą ulubiony sport kolarzy - podobno angażują te same mięśnie, co jazda rowerem.
Białe szaleństwo zaczęłam już w poniedziałek, czyli jeszcze w listopadzie. A dziś wybrałam się na biegówkowe BnO. To dzięki Krzyśkowi, znajomemu od rajdów, który mieszka niedaleko i obiecał mnie zabrać. Pojechaliśmy na drugi koniec Warszawy, żeby poszusować po kompletnie zaśnieżonym lesie za lampionami, które wiszą tam jako pozostałość po zeszłotygodniowym MTBO. Były to zawody tylko z nazwy, bo nikt nie liczył czasu, a każdy mógł zebrać tyle punktów, ile chciał albo na ile starczyło mu siły.
Dwie godziny jazdy po wydmach były absolutnie fantastyczne. Od czasu do czasu z drzew spadały czapy śniegu. Nie obyło się bez przygód - bagienka jeszcze nie wszędzie zamarzły i można było się zapaść w wodę. A narty tego nie lubią - kleją się później jak jasna cholera. Pomimo, że w tym terenie jeździłam już kilka razy na zawodach MTBO, to i tak udało mi się trochę zgubić (uprzedzę ewentualne pytanie - według mojej własnej skali można zgubić się troszeczkę, troszkę, trochę, trochę bardziej i bardzo). Dzięki temu mogłam w pewnej chwili poczuć się jak w środku zasypanej tajgi, torując własny ślad w dziewiczym, głębokim śniegu na zapomnianej wydmie. Mmmmmmm..... :)

PS. Zauważyliście, że mapy do BnO są takie trochę... zimowe?

wtorek, 30 listopada 2010

Biało w Zalesiu

Kilka zdjęć z niedzielnego wypadu do Żabieńca i Zalesia.

Jazda po świeżym śniegu jest najprzyjemniejsza. Monika w akcji.



Niektóre leśne drogi rozjeżdżone. Mimo to jest bajkowo!



Powoli łapię jaką-taką równowagę :) Zamarznięty na kość lewy pedał nie ułatwia sprawy.



Nieco błota. Słońce coraz niżej, pora wracać.



W domu czeka jeszcze mycie roweru :(

niedziela, 28 listopada 2010

Zimowy tuning

Po spożyciu śniadania mistrzów...


... i wyjęciu z szafy dawno nie używanych zimowych ciuszków...



... wyciągnięciu "zimówki", przesmarowaniu jej i zaopatrzeniu w błotnik tylny, przyszła dziś pora na pierwszą w tym sezonie jazdę po śniegu!

Zabawa w lesie wyśmienita. Śnieg miejscami ubity na gładko, śliski, gdzie indziej dziewiczy i miękki, pryskający spod przedniego koła. Roślinność przykryta białymi poduszeczkami, słońce przebijające się przez chmury i złocące czarne kałuże. Dla takich widoków warto się trochę utaplać :) Zdjęcia niebawem.

P.S. Jak Wam się podoba blog w zimowej szacie?

poniedziałek, 22 listopada 2010

Jabłkowa stolica i gość z kosmosu

Jesień zapanowała już niepodzielnie. Kto wie, czy nagle nie zastąpi jej Pani Zima. Dzisiejszą notkę postanowiłam zatem przekornie zilustrować zdjęciem zrobionym w pełni lata. Niestety nie mam żadnych optymistycznych wieści "z terenu".

Wczorajsza przejażdżka z Moniką i Piotrkiem do Tarczyna przekonała mnie, że pora już porzucić letni styl. Klockowe opony, błotnik, jakaś wiatróweczka i ochraniacze na buty bardzo by się wczoraj przydały. Cóż, nie miałam ich i przez pewien czas rozmyślałam całkiem na serio o starym patencie kolarskim w postaci gazety za pazuchą ;)

Z ciekawostek krajoznawczych - Tarczyn to jabłkowa stolica. Na rynku mają tam nawet pomnik-fontannę w kształcie tego owocu. W pobliskiej Baszkówce w 1994 r. spadł meteoryt. Możecie go zobaczyć tutaj. Ładny, prawda? Meteoryty to takie przypominacze, że na naszej planetce dryfujemy przez wielką i ciemną przestrzeń. A my nie zawsze mamy czas spojrzeć w niebo albo spoglądamy, a tam chmury, chmury i chmury (jak od paru dni). Niestety miejsce upadku meteorytu w Baszkówce zostało już prawdopodobnie wyeksplorowane i zasypane. Do ciekawych miejsc należy pobliski Złotokłos, w którym zachowało się (jeszcze!) sporo przedwojennej podmiejskiej architektury, która niestety znika bardzo szybko. Latem można tu podjechać odrestaurowaną wąskotorówką z Piaseczna. Przyznaję, że stałym celem naszych wycieczek jest pewna cukiernia przy głównej ulicy Złotokłosu. A wczoraj nie byliśmy w niej jedynymi przedstawicielami sekty lajkrowców!*

* Poza Piotrkiem, który nadal twierdzi, że najlepsze lajkry to bojówki.

piątek, 12 listopada 2010

Dżinn i tajemnicza kaplica

Święto narodowe wypada jakoś uczcić, a my zrobiliśmy to oczywiście rowerowo. My, to znaczy przygodowa ekipa: Monika, jej mąż Piotrek, który konsekwentnie odmawia przebierania się za rowerzystę, ale i tak jeździ najszybciej z nas, no i ja. Wystartowaliśmy spod fabryki Piotrka w Chynowie, przemierzając krainę przystrojoną nieco zmokłymi flagami, łopoczącymi na istnie listopadowym wietrze, jakby importowanym prosto z islandzkiego interioru. Tylko żółte liście przyklejające się do opon i pojedyncze zapomniane jabłka przypominały, że jesteśmy w krainie sadowników, która ciągnie się hen, aż za Warkę.


Mżawka, chmury jak z kina grozy, zamknięte bary i sklepy nie odstraszyły nas. Wszak napisałam, że jest to przygodowa ekipa - jedna z najbardziej przygodowych, z którymi bywam na rowerze.

Najpierw w samym środku lasu natknęliśmy się na duży zielony termos. Dokładniej w kolorze mięty. Spekulacje nad jego zawartością były dużo ciekawsze niż otwarcie go. Wśród propozycji pojawił się dżinn (nie dżin), herbata, kawa, potwór, schłodzona wódka. Znalezienie termosu sprowokowało dyskusję o drwalach i ich zwyczajach. Ani się obejrzeliśmy, a las się skończył.

Samotny termos stanowił tylko preludium dalszej przygody. Otóż po wyjechaniu z lasu, znaleźliśmy ni mniej, ni więcej, tylko tajemniczą kaplicę! Nie była to jakaś tam mała kapliczka-figurka, tylko solidny murowany budynek, otoczony wiekowymi lipami. Ciekawostką jest, że została postawiona dosłownie w szczerym polu. Nie prowadzi do niej żadna droga, w zasięgu wzroku nie ma domu ani zagrody. Miejsce niesamowite, zresztą popatrzcie na zdjęcie:


Skąd taki budynek pośród pól i sadów, w zupełnie odludnym miejscu? W okolicy były dawniej dwa duże majątki ziemskie - Rytomoczydła i Nowa Wieś. Poszperałam w internecie, choć łatwo nie było. Ale opłaciło się, bo znalazłam naprawdę przewrotną historię. Był sobie pewien dziedzic, który dbał o rozgłos. Nie to, żeby był hulaką czy rozrabiaką, chodziło mu raczej o popularność. Nazywał się Tomasz Gąsiorowski i nabył w 1821 r. majątek Nowa Wieś. Kiedy już rozgościł się na dobre w nowej siedzibie, postanowił zaskarbić sobie szacunek okolicy i wyremontować kościół w pobliskich Boglewicach, kompletną ruinę. Na ten cel urządził wielką kwestę pośród bogatych sąsiadów. Gdy zebrał już wystarczające środki, powziął jednak nowy plan. Postanowił wybudować nowy kościół na terenie własnego majątku, w odludnym miejscu, w przysiółku Franulin (?) koło Gołębiewa. Jak postanowił, tak zrobił. Nie był to wielki budynek, raczej kaplica niż kościół, jednak krok ten ściągnął na niego zrozumiały gniew całej okolicy! Żeby tego było mało, sprowadził tu wyposażenie kościoła w Boglewicach, który miał remontować. Wkrótce szczęście odwróciło się od niego i jego rodziny i po kilku latach musiał sprzedać całą posiadłość.

Przez okolicę przetoczyło się Powstanie Styczniowe i dziejowe burze. Ale kaplica przetrwała, i choć wewnątrz zrujnowana, do dziś przypomina dziedzica-defraudatora. Gdybym robiła jakiś rajd w okolicy, na pewno postawiłabym obok niej PK :)

Wracając do wycieczki, pogoda robiła się coraz gorsza. Browar w Warce objechaliśmy od kuchni, spekulując nad możliwościami przejęcia jakiegoś transportu, najlepiej kolejowego. Po zwiedzeniu jeszcze jednej strasznej sakralnej budowli w Michalczewie* wróciliśmy najkrótszą droga do Chynowa.

PS. Fotki zrobiłam dzięki udostępnieniu mi przez Monikę telefonu. Lokalizacja kaplicy na Google Earth tutaj.

* Nie będę się rozpisywać, ale bez trudu znajdziecie mnóstwo fotek w internecie. Polecam zwłaszcza młodym architektom - warto!

piątek, 5 listopada 2010

Migawki z Pruszkowa


Dziś na Pruszkowskim torze kolarskim rozpoczynają się Mistrzostwa Europy Elity w Kolarstwie Torowym. Rano byłam razem z niezawodną Moniką Strojny na eliminacjach. Pomimo, że to jazda w kółko, to dostarcza sporych emocji. Kibiców nie było wielu, ale godna zanotowania była obecność uczniów okolicznych szkół. Najgłośniejszy doping od najmłodszych kibiców mieli więc zapewniony nasi. W sprincie drużynowym nasi panowie zakwalifikowali się do walki o brąz, z czego bardzo się cieszymy i będziemy nadal kibicować, choć niestety już wirtualnie. A więcej fotek niebawem pojawi się na stronie Moni. Wszystkie te świetne migawki są Jej autorstwa (dziękuję!). Kolarze torowi w swoich malowniczych strojach przypominają egzotyczne owady lub "obcych", stanowią więc smaczny kąsek dla fotoreportera. A poszukiwaczom satelitarnym polecam spojrzenie na Tor z kosmosu - wygląda niczym chrabąszcz, który przysiadł koło Pęcickich Stawów ;)






czwartek, 4 listopada 2010

Wydmy przetestowane!

Magdalenka otwiera podwoje - zabrałam na nowo "odkryte" wydmy najpierw Monikę, później Sahiba. Oboje byli zachwyceni! Nowy poligon treningowy to:

- wydma nr 1 niedaleko gajówki, fajny singletrack,
- tor XC, o którym już pisałam,
- wydma nr 2 być może koło ul. Leszczynowej (nie mam dobrej mapy niestety), krótki, stromy singletrack,
- wydmy nr 3 i 4 koło między ul. Sosnową a Brzozową, wjazd od strony pomnika, zjazd w stronę placu zabaw,
- wydma nr 5 wzdłuż ul. Brzozowej, łagodny podjazd, kręty, krótki zjazd wzdłuż ul. Lipowej,
- i jeszcze kilka nie poznanych ścieżek, wiodących w leśne ostępy.

Monika wymyśliła, że opracujemy pętlę łączącą te górki i będziemy pokonywać ją na czas. A co! Skoro Bracia P. mają swój track w Zalesiu, to my nie będziemy gorsze ;)

środa, 27 października 2010

Mapnikowcy kontra reszta lasu

W ostatni weekend, słoneczny i zachęcający do spędzenia go niekoniecznie w kapciach, pojechałam na zakończenie sezonu MTBO pod Warszawą. Konkurencją, na którą wszyscy czekali, był scorelauf-bonus. Mówiąc w skrócie - ściganie, w którym na punktach zgarnia się całkiem realną kasę. Start masowy, ostry początek na wysokim tętnie, taktyka (które punkty zgarnąć jako pierwsze? - liczba bonusów jest ograniczona) - jednym słowem emocje sięgające zenitu...

Mimo to, tłumu w lesie nie było. To znaczy był, ale wcale nie wariatów z mapnikami. Leśne dukty przemierzali natomiast liczni jeźdźcy na koniach oraz nieco zapóźnieni grzybiarze. Współczynnik "rowerzysta na kilometr kwadratowy" nieco zawyżały rozgrywane na wydmach w tym samym czasie zawody XC. A mapnikowcy pojawiali się rzadko, jak rodzynki w kupnym serniku... Bonusów można było zgarnąć całkiem sporo.

Szwecja, lata 60., 20-tysięczne miasteczko:

"Wieczorem i nocą sprowadzono posiłki. Morell skontaktował się między innymi z przewodniczącym miejscowego Klubu Biegu na Orientację i zaapelował o telefoniczne wezwanie członków do pomocy w przeczesywaniu terenu. O północy otrzymał wiadomość, że pięćdziesięciu trzech czynnych sportowców, głównie z sekcji juniorów, stawi się w osadzie nazajutrz o siódmej rano".
Stieg Larsson "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"

Dla przypomnienia tylko - Warszawa z przyległościami ma ponad 2 mln mieszkańców :)

sobota, 23 października 2010

Easy, medium, hard...

Wpadło mi w ręce kilka kilogramów rowerowej prasy, którą kupuje Monika. Większość to polskie tytuły, ale pośród tego jeden rodzynek - brytyjski "Mountain Bike Rider", w skrócie "MBR". Zawartość ciekawa, także graficznie, a waga zdecydowanie nie piórkowa - 156 stron, więc nawet po odliczeniu reklam zostaje baaardzo dużo lektury. Zdjęcia świetne, choć tutaj i nasze magazyny równają do dobrego poziomu.

To, co mnie urzekło, to rowerowe mini-przewodniki i prosty, ale jakże użyteczny patent. Mapki z perforowanym brzegiem - gotowe, żeby wyrwać i zabrać w teren.


Nie jest to jakaś pseudo-grafika ani żaden szkic, tylko normalna mapa formatu A5, z którą można trasę, jak mniemam, przejechać. Trasy nie są może porażająco długie (od 18 do 35 km), jednak rzut oka na mapy upewnia, że to kawał solidnego MTB. Trasy są cztery: easy, medium, hard oraz "three of the best", rozrzucone po całej Wielkiej Brytanii. Wadą jest brak podanej skali - mapki przeskalowane w taki sposób, by pasowały do formatu. Ponieważ jednak podkładem jest mapa geodezyjna z siatką kilometrową, to pewnie dla większości lokalnych użytkowników skala nie jest zagadką. Ale jako kartograf muszę się do czegoś przyczepić :)


Na odwrocie mapki skrócone informacje - opis, przewyższenie, baza noclegowa (fajna opcja dla reklamodawców).

Nie wiem, czy to standardowa rubryka w tym piśmie, bo mam tylko jeden numer. Ogólnie - pomysł wart skopiowania na naszym podwórku, nawet gdyby miał być to dodatek "od święta" ;)

piątek, 22 października 2010

Dużo małych dołków

Postanowiłam w końcu nauczyć się jeździć na rowerze. Znalazłam sobie takie oto miejsce wykonane przez kosmitów. Nie to konkretnie, ale jakieś 200 m obok, w lesie pod osłoną drzew. A to dlatego, żeby nie mogli mnie namierzyć.
Przypomniała mi się lotnicza mapka ICAO tundrowych terenów. Leniwy kartograf, któremu nie chciało się za dużo rysować, napisał po prostu "many small lakes". Gdyby ktoś chciał zrobić mapkę do BnO tego lasu, po którym jeździłam, mógłby napisać "dużo małych dołków", bo i tak nikt by się w tym nie połapał.
Wiało dziś tak, że prawie urwało mi głowę. Dobrze, że była mocno przywiązana do kasku. A szczęściarzom ścigającym się właśnie na MPAR (zwłaszcza na etapach rowerowych) życzę powodzenia i prędkości większej niż 15 km/h na asfalcie ;)

wtorek, 19 października 2010

Co miałam na Harpaganie i jak się sprawdziło

Dziś krótkie podsumowanie sprzętowe Harpagana. Rozpiskę zrobiłam po pierwsze po to, żeby zobaczyć, ile tych rzeczy naprawdę jest i co mogłoby być zbędne za rok. Niestety pamięć nie tak dobra jak kiedyś i jak czegoś nie zapiszę, to mi z głowy ulatuje. Być może taka rozpiska komuś pomoże w spakowaniu się na podobną imprezę. Maniaków sprzętowych zapraszam do dyskusji ;) Po zrobieniu tej listy widzę, że uzbierało się tego zaskakująco dużo!

Warunki:

Temperatura według prognozy +7°, ile było naprawdę, tego nie wiem. Dość sucho, słaby wiatr, trochę słońca. Start 6.30 (po ciemku), limit 12 h.

Rower i wyposażenie nawigacyjne:
1. Mała torebka podsiodłowa, a w niej: dętka, mała pompka presta, zestaw łatek, tool uniwersalny.
2. Trójkąt, a w nim: lampka mocna przednia Sigma, cienki przemakający ortalionik z perteksu jako zapas.
3. Licznik, mapnik, zestaw małych lampeczek przód/tył (tylko widoczność na drodze).
4. Reszta wyposażenia nawigacyjnego: kompas na ręku, linijka (centymetr) na szyi.

Czego mi zabrakło? Przede wszystkim czegokolwiek do pisania. Na Harpaganie wycena punktów podana jest w małych, niepraktycznych tabelkach. Można też wykuć na pamięć, ale z moją "pamięcią wiewiórki" to bardzo ryzykowny pomysł. Warto już na starcie wpisać wycenę obok punktów. Ja to zrobiłam korzystając z uprzejmości obsługi jednego z punktów, która pożyczyła mi długopis. Trójkąt okazał się mało trafiony - przy mojej malutkiej ramie kolidował z bidonem. Jednak z plecakiem nie chciałabym jechać, muszę pomyśleć o jakimś innym patencie. Może większa torebka podsiodłowa rozwiąże sprawę. Czy Święty Mikołaj to czyta? ;)

Ubranie:
5. Długie spodnie rowerowe, lekko ocieplane, Alpinus.
6. Rhovyl, bielizna wełniana (zamiast polara, zdjęłam po pierwszym pk), bluza Vitesse z tych nieco cieplejszych - ta ostatnia to moja ulubiona bluza ze względu na suwak przez całą długość i środkową kieszonkę zapinaną na suwak. Można w niej bezpiecznie przewieźć kasę i chipa, nie martwiąc się, że wypadną na jakimś wyboju.
7. Rękawiczki lekko ocieplane - niestety to był mało trafiony pomysł, musiałam większość trasy przejechać bez rękawiczek, bo było w nich za ciepło, lepszym rozwiązaniem byłby komplet cienka rękawiczka biegowa + krótka rękawiczka rowerowa.
8. Skarpetki wiatro- i wodoodporne Sealskinz (świetnie zastępują dodatkowy ochraniacz, można w nich jechać do około zera stopni).
9. Buty letnie Shimano M-122.
10. Na głowie buff, kask, okulary jasne.
11. W kieszonce kasa i dowód w wodoodpornym woreczku, 2 chusteczki, chip startowy.

Poza rękawiczkami reszta zestawu była jak najbardziej trafiona. Mogłam nie brać wełnianej bielizny, zamiast tego na starcie użyć ortalionu i to by wystarczyło. Natomiast jeśli chodzi o jazdę w letnich butach i wspomnianych skarpetkach, to był to strzał w dziesiątkę.

Jedzenie i picie:
12. 5 batoników z chałwy Wedla, z czego zjadłam tylko 4.
13. 2 znalezione po drodze batoniki (truskawkowy power-cośtam i snickers).
14. Bidon 1 litr - Muszynianka.
15. Marcin wiózł dodatkowo 0,5 l coli, którą wypiliśmy wspólnie pod koniec.
16. Garść chipsów od obsługi na jednym z punktów.

Jedzenie było w porządku, ilość wystarczająca, może nieco zbyt monotonne. Koniecznie muszę brać coś słonego! W zasadzie nie jest problemem coś zabrać, tylko zmusić się w trakcie wysiłku do regularnego jedzenia. Muszynianka przy tej temperaturze jest dla mnie wystarczającym i bardzo dobrym izotonikiem.

poniedziałek, 18 października 2010

Po Harpaganie

Wstyd przyznać, jak wielkie porobiły mi się zaległości w relacjach. O Odysei w końcu nie napisałam nic, choć ciągle mam ten fantastyczny start w pamięci. Za to opisałam nasz wspólny występ z Sahibem na Harpaganie na naszej teamowej stronie, o tutaj.

Ten Harpagan na pewno przejdzie do historii, ale nie za sprawą trasy rowerowej. Tym razem wyczyn Maćka Więcka na trasie pieszej przyćmił rowerowe dokonania. Czas 10.29h jest nowym rekordem orienterskich setek. Obok moja lanserska fotka z Mistrzem.

Trasa rowerowa była łatwa, pogoda i warunki dobre. Mimo to mamy tylko dwóch rowerowych harpaganów, natomiast pieszych bez liku (statystyki organizatorów mówią o ponad 200 osobach, ale na oficjalne wyniki ciągle czekamy). Całą trasę rowerową przejechali w limicie tylko Daniel Śmieja i Tomasz Widuchowski. Obaj już wcześniej mieli na koncie tytuły rowerowego harpagana, tak bardzo pożądane i trudne do zdobycia. Trzy kolejne osoby przejechały co prawda całość, ale nie mieszcząc się w limicie, za co dostały kary czasowe. Jak zawsze trasa wzbudza przeróżne spekulacje i kontrowersje - czy powinna być tak łatwa czy trudniejsza, czy była dobrze oszacowana pod względem odległości, jaki był optymalny, zaplanowany przez budowniczego trasy wariant itp.

Nasz występ w sumie wyszedł nadspodziewanie dobrze, a współpraca była tak dobra jak na Odysei, z czego bardzo się cieszę. A formę trzeba jeszcze troszkę podszlifować ;) jak zawsze. Zajęliśmy 45 i 46 miejsce (choć powinno się liczyć ex aequo jako 45, różnica wynika z elektronicznego pomiaru czasu przy pomocy chipów).

poniedziałek, 11 października 2010

Altana i latający dywan

Szydłowiec po sezonie. Pusty parking z naczepą pełną jabłek, słońce nad zalewem. Bardzo przyjemna, prawdziwie jesienna jazda. Błoto ukryte pod warstwą liści, wszechobecne grzyby, których nikt z tubylców nie zbiera. Zagadka szybko się wyjaśnia. Pod sklepem we wsi Majdów październikowa rójka pijaków. Sprawiają wrażenie, że mogą mieć problemy nawet z powrotem do domu, o grzybobraniu w lesie nie ma więc mowy. Obsiadają nas jak muchy, uciekamy czym prędzej.
Przed nami 408,4 m n.p.m. i kilka poziomic. Słynne wzgórze Altana, które wyróżnia tylko to, że jest najwyższym szczytem województwa mazowieckiego. Wjeżdżam na środkowej przerzutce. Nie ma widoków, wokół las. Trzeba by wspiąć się na wieżę obserwacyjną, która na tej górce stoi. Pod wieżą lokalny rower marki rower. Z góry dobiegają dziwne hałasy. Nagle wychyla się kudłata głowa. "Uwaga, rzucam!". Z wieży spada, ni mniej ni więcej, tylko latający dywan. Na szczęście właściciel bujnej czupryny nie próbuje go dosiadać.*
Cudowny zjazd do Huciska, kamienie, korzenie i duża prędkość. A później pierwsza, dość zimna woda w butach (niestety nie ostatnia tego dnia), droga zryta przez dziki i lądujemy na tyłach podwórka w Borkach...
Przed nami Piekło czyli rezerwat Niekłań - wbrew nazwie jedno z najfantastyczniejszych miejsc w okolicy, a być może w całym mazowieckim. W środku lasu wyrastają piaskowcowe skalne buły. Różne załomy, przejścia, okapy - idealne do zabawy w chowanego.
Wieś Aleksandrów - ciekawe drewniane domy na planie kwadratu, zbudowane według identycznego projektu. Dalej zaczyna się największa porażka nawigacyjna - próba zdobycia Skłobskiej Góry. Po drodze Czarny Las, jazda środkiem wartkiego strumienia i Las... Przepaść.
W Lesie Przepaść - przepadamy. Głębokie zielone kałuże chcą wessać nasze rowery. Splątane krzaki nie dają przejść. Po co jechać do Amazonii, skoro godzinę jazdy samochodem od domu jest jak w równikowym lesie, tylko lianów brakuje i papug, ale wcale tego nie żałujemy. Dzień ma się ku końcowi, robi się zimno i nie mamy co jeść. Bajka o Jasiu i Małgosi musiała powstać gdzieś tutaj...
Godzinę później dochodzimy do jakiejś drogi. Ślady opon - świta nadzieja. Zjeżdżamy do wsi Skłoby. Uratowane! Pozostaje już tylko cisnąć do Szydłowca przez Chlewiska. Wjeżdżamy prościutko na parking - już z daleka widać całą furę jabłek na porzuconej naczepie.

Tak to zakończyłyśmy pełną przygód przejażdżkę. Pomysłodawcą i nawigatorem była Monika, Waszym kronikarzem jak zwykle ja. Zdjęć nie mam, ale będą. Zapomniałabym - przebojem wycieczki były krakersy o smaku dymu wędzarniczego. Lepsze niż batony energetyczne ;)

* Nie byłabym kartografem, gdybym nie przeprowadziła krótkiego wywiadu o tematyce toponimicznej. Nazwa "Altana" pochodzi od dawnych drewnianych wież obserwacyjnych, z których dziś zostały tylko fundamenty. Obecna wieża jest stalowa.

poniedziałek, 4 października 2010

Po Odysei


Tak, tak, to nasz dzielny dwuosobowy team na starcie Jesiennej Odysei w Gródku nad Dunajcem. Przewyższenia, pionowe sztywne podjazdy, mgła, błoto, trochę słońca, grzyby, lecące żurawie, rozsypane po grzbietach wioski, widok na Jez. Rożnowskie o zachodzie słońca - czego tam nie było! Próbowały nas zjeść krowy, a asfaltowe drogi nagle się urywały. Oczywiście porcja fajnego ścigania, o którym wkrótce napiszę parę słów więcej. Zajęliśmy 4. miejsce w MIX-ach, z którego bardzo się cieszę!

Fot. Compass

czwartek, 30 września 2010

Timy - bloki po 10000 km

Poniżej fotka prezentująca starty blok Tima - obok dla porównania nowy. Zdjęcie zrobiłam przy okazji montażu bloków w nowych butach i w odpowiedzi na pytanie kolegi, który był ciekawy jak te słynne Timy się ścierają. Przebieg około 10000 km. Lewy but, czyli ten, który częściej wpinam i wypinam. Pomimo znacznego, jak widać wytarcia, nie ma żadnego problemu z trzymaniem. Tutaj recenzja pedałów Time, którą napisałam jakiś czas temu.

wtorek, 21 września 2010

Mistrzyni i ja

Wpadł w moje ręce sierpniowy numer Zwierciadła, prawdziwie wypasiony - na okładce nie kto inny tylko Maja Włoszczowska! A w środku wywiad z Mają, przyjemnie poczytać. I oko miło zawiesić na fotkach, bo to ładna dziewczyna i z klasą. Tylko dziwny pierścionek ma na palcu, który pewnie do sesji jej dali.

Co mnie łączy z Mają? ;)
(w końcu trzeba mieć sportowych idoli)

Obie mieszkamy na poddaszu i pijamy kawę zbożową.
A, zapomniałabym. Obie lubimy pojeździć na rowerze. Dobre i to na początek...

wtorek, 14 września 2010

Jesień w Podlesicach

Jesień na Jurze to zawsze najpiękniejszy czas. Co prawda lasy jeszcze nie są złote, takie jakie pamiętam z pierwszego tu pobytu dawno temu, ale już czuje się jesień. Wszyscy zbierają grzyby. Jadąc na rowerze można im tylko pozazdrościć, no ale nie można mieć wszystkiego. Trzy dni spędziłyśmy z Moniką zawzięcie pedałując po Jurajskich szlakach. Najciekawsze okazały się szlaki piesze, bo te rowerowe są często poprowadzone po drogach - szutrówkach i asfaltach. Natomiast na pieszych można nieźle poszaleć na single trackach, poćwiczyć trochę technikę itd.


Wyjazd miał w sobie nieco z wycieczki, a nieco z treningu. W końcu na co dzień nie mamy możliwości robić stumetrowych podjazdów, więc dobre i to. Niezły trening przed górami. Zjazdy są wymagające i nareszcie doceniłam dobry amor i tarczówki, do których nie byłam do tej pory przekonana. W niedzielę dołączył do nas Piotrek - mąż Moniki. Co prawda im więcej rowerzystów, tym wolniej jadą, ale przynajmniej było wesoło :) Dlatego trudno mi zdecydować, czy był to bardziej trening czy wycieczka.




Zdecydowaną atrakcją okazała się kultowa potrawa (wegetariańska!) - makaron z brokułami i czosnkiem. Monika wolała co prawda szaszłyk, który szef podlesickiej kuchni przygotowywał specjalnie dla niej godzinę (!).








Do tego przyjemna kwatera z taką piękną makatką jak na zdjęciu, przejażdżka Jaguarem S-Type z 1965 roku (którego niestety nie sfotografowałam), mielonka kupiona w Łutowcu i wycieczka na Górę Zborów i Kołoczek dopełniły miary naszego jesiennego szczęścia, zarówno rowerowego, jak i rekreacyjnego.

poniedziałek, 6 września 2010

Wiewiórki i wielka woda

Ostatnio byłam na dwóch dłuższych wycieczkach w towarzystwie Moniki.

W piątek pojechałyśmy do Czerska. W jedną stronę prowadziła Monika, w drugą ja. Błądziłyśmy okrutnie (nie zabrałyśmy mapy). Na przykład jedziemy przez las, nagle ścieżka się kończy, przed nami ogromne zaorane pole. Potem w lesie trzy rzeczki do przejścia. Dosyć rajdowy klimat. Wszędzie mnóstwo wody. Spotkany na wale wiślanym miejscowy góral mówi, że do niedzieli woda sięgnie do wału. A w sadach jabłka - najlepsze i najsłodsze w tych zdziczałych, gdzie nikt nie zbiera. Powrót do domu oczywiście w mokrych skarpetkach.

Wczorajsza kolekcja widoków jeszcze ciekawsza:
- jedna rozjechana wiewiórka, a jedna jeszcze dobra, siedząca pod zaparkowanym tirem i pijąca wodę z kałuży
- koleś na rolkach, z bumerangiem w ręku
- święto chleba w Żabiej Woli, orkiestra strażacka oraz obwarzanki
- nadal jabłka, ale też wiśnie (!) i maślaki
- pomnik mokrego jabłka w Tarczynie

Tylko czemu te cholerne tarczówki tak zgrzytają na błocie?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Grzybobranie

Miał to być trening, jednak szybko zamienił się w wycieczkę. Pogoda taka sobie, wjechałam w las, a tam grzybów całe mnóstwo. Upakowawszy do kieszonek w koszulce tyle, ile się zmieściło, mogłam wracać do domu, choć licznik pokazywał bardzo mało. Za to na obiad zjadłam pyszny makaron razowy z duszonymi kurkami i koźlarzami. I uciekłam przed kolejnym deszczem ;)

sobota, 28 sierpnia 2010

Jeszcze pomarudzę o BB Tour ;)

Minął już tydzień od BB Tour, ale ani Damianowi, ani mi nie udało się napisać żadnej dłuższej relacji z trasy. Podejrzewam wręcz, że napisanie czegoś naprawdę ciekawego o trasie może być niemożliwe. To szosy, szosy i szosy, i mijające zawodników tiry, dnie i noce na siodełku, przydrożne bary i stacje benzynowe, punkty kontrolne. Cóż za monotonia w porównaniu do rajdów, które trwają często podobnie długi czas, jednak jest to czas podzielony na małe odcinki - rolek, roweru, biegania i jeszcze innych zabaw.
W pogoń za Damianem wyruszyłam w poniedziałek rano. Wiedziałam tylko, że nocą udało mu się przespać 3-4 godziny pod Radomiem i pojechał dalej. Radom minęłam własnym objazdem. Chciałam być jak najbliżej trasy, żeby ich nie przeoczyć - miał jechać z dwoma innymi zawodnikami. Na trasę główną wypadłam koło Iłży. Mijałam kolejne miejscowości, ale nigdzie nie widziałam kolarzy, a Damian nie odbierał komórki. Tuż przed Rzeszowem zatrzymałam się na kawę. W pewnym momencie usłyszałam "cześć, Ula!" - okazało się, że Damian zajechał na tę samą stację uzupełnić płyny! Od tej pory już mniej więcej trzymałam się jego tempa. Za Rzeszowem zajechałam na punkt kontrolny, gdzie spotkałam kilkoro zawodników - i zawodniczkę, jadącą na tandemie.
Wkrótce przyjechał i Damian, który jechał już solo. Po tylu kilometrach zaczęło ujawniać się indywidualne tempo, peleton w większości rozbił się na pojedynczych kolarzy. Po drodze próbowałam zrobić trochę fotek. Damian nie narzekał na kilometry ani zmęczenie. Na kolejnym punkcie w remizie pod Brzozowem było bardzo miło i nawet mi proponowano żurek z jajkiem, ale odmówiłam. Był też materac, gdyby ktoś chciał poleżeć trochę. W Sanoku odwiedziliśmy restaurację w domu turysty. Każdy zawodnik otrzymał suchy prowiant - kanapkę, wafelki, wodę, jabłko. Do mety zostało już "tylko" 90 km. Starałam się więc dopingować zawodników do jazdy - zbliżała się kolejna, już trzecia noc zawodów, a zapadający zmrok jest zwykle czynnikiem mocno zamulającym.
Damian zaskoczył mnie na tych prawie końcowych kilometrach. Podjazd koło Zagórza zrobił tak szybko, że zdążyłam ustawić się z aparatem. To tam zrobiłam to pierwsze zdjęcie na tle zachodu słońca. Po przejechaniu 900 km wydawał się naprawdę świeży i jechał tak szybko, że mimo czasu rzędu 1/400 zdjęcie wyszło lekko nieostre.
Przed nim był już ostatni punkt kontrolny i meta. Powoli zaczęła się pewność, że teraz już nic mu nie przeszkodzi, że te ostatnie kilometry po prostu musi przejechać, że limit mija dopiero o 8 rano, a to jeszcze tyle godzin... Na punkcie kontrolnym za Hoszowem czekałam niedługo. Zapadł już zmrok, a punkt był słabo widoczny z drogi, ale wytłumaczyłam mu przez komórkę jak do niego trafić. Akurat dwóch zawodników zbierało się powoli w drogę, gdy dojechał Damian. Popatrzyłam na niego - był cały mokry, zaczęły się zjazdy i podjazdy. Zdecydował jednak zjeść tylko jednego banana, nawet nie schodził z roweru i ruszył dalej - wiadomo, we trzech łatwiej. Twardziel!
Do mety było niedużo. Jakieś 30 km, nikt tego dokładnie nie wiedział. Wokół noc, na drodze prawie żadnego ruchu. Z naszych wycieczek z sakwami pamiętałam, że ta trasa nie jest straszna, tylko 2 większe podjazdy. No ale my nie mieliśmy prawie 1000 km w nogach...
W każdym razie jakąś godzinkę z hakiem później mogłam zagrzewać chłopaków do walki na ostatnich metrach, w Ustrzykach! To było naprawdę niesamowite uczucie, przez to że cały dzień widziałam tę walkę o te ostatnie kilometry, czułam się tak, jakbym sama doświadczała tego niesamowitego finiszu! Cieszyłam się chyba bardziej od Damiana, który nie miał już siły się cieszyć ;)
Niedługo później zmyliśmy się z Ustrzyk, w których zresztą na noc wyłączono prąd i nawet dmuchana bramka mety nie wytrzymała. Przespaliśmy się w samochodzie, rano mycie w potoku Wołosatym, śniadanko w knajpie. I przemiłe zakończenie, na którym pojawiła się legenda Imagisu czyli Zdzisław Kalinowski i cała plejada innych makserów rowerowego ultra, z których część już kolejny raz mierzyła się z tym dystansem. Wśród zawodników krążyło mnóstwo historii, o awariach, złapanych gumach, naprawianiu suportów w przygodnych serwisach, o innych zawodach. Na jeden, a właściwie dwa dni, Ustrzyki stały się kolarską mekką, a ja znów doświadczyłam Bieszczad z perspektywy kibica, po raz kolejny w tym roku, choć Bieg Rzeźnika w porównaniu z Bałtyk-Bieszczady Tour wydaje się dość krótką wycieczką ;)

ps Tutaj znajdziecie bardzo długą, szczerą i szczegółową relację Maćka.

czwartek, 26 sierpnia 2010

BB Tour - prawdziwe wyniki :)

GPS oczywiście kłamał, a konkretnie - miał opóźnienia, dla każdego zawodnika inne. Według wyników, które dostałam już na zakończeniu od organizatorów wygrał Bogusław Kramarczyk z czasem 41:02. Sześć minut po nim na mecie zameldował się Roman Krupa. Później pojawiła się grupka trzech kolarzy: Andrzej Binkowski, Grzegorz Kowal i Dariusz Bielenis. A w kategorii solo najlepszy czas uzyskał Krzyszof Dziedzic - 45:54. Daniel był czwarty. O finiszu Damiana, poznanych na trasie kolarzach i wrażeniach z kibicowania podczas tych kilku ostatnich godzin wyścigu napiszę w osobnym poście.

Podobno trzeciej doby wyścigu (podczas której już nie śledziłam go w necie) GPS w ogóle oszalał i pokazywał stare pozycje. Organizator liczył na kilka tysięcy wejść na ten system monitoringu, tymczasem wejść było ponad milion i system nie wytrzymał :(

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

BB Tour - zwycięzcy na mecie!

Prowadzącym zawodnikom została ostatnia „prosta” (a w zasadzie „krzywa”) - odcinek ze Stuposian do Ustrzyk Górnych. Prowadzący peleton podzielił się. Na prowadzeniu Zygmunt Łuczkowski (rocznik 1950), tuż za nim Cezary Urzyczyn (rocznik 1971). Do Stuposian dojeżdża trzeci zawodnik - Andrzej Binkowski. O ile GSP nie kłamie ;)
Finisz już blisko!
Przejechanie się tą trasą nocą już samo w sobie jest fantastyczne, a jeszcze mając świadomość zakończenia tego wyścigu - po prostu bajka!
A nasz Damian przespał się i właśnie przejechał Radom. Na mnie też pora spać, rano ruszam śladem zawodników, choć niestety nie na dwóch kółkach, lecz na czterech.

niedziela, 22 sierpnia 2010

BB Tour - dzieje się!

W tej chwili (godz. 17, niedziela), Damian minął już Grójec i zbliża się do Promnej. Zostawił grupę, z którą jechał i na jednym z postojów połączył się w trzyosobowy peleton z innymi zawodnikami - Łukaszem Rojewskim i Maciejem Kozłowskim. Chłopaki jadą drogą techniczną, która w wielu miejscach oddala się od głównej drogi. Zresztą obserwując wyścig można zauważyć, że niektórzy zawodnicy jadą na przykład przez jakieś miasto, inni korzystają z obwodnicy. Zwykle droga wychodzi podobna odległościowo, różni się pewnie jakością i szybkością przejazdu.
Daniel „Wigor” Śmieja dojeżdża do Opatowa. Zajmuje teraz drugą pozycję wśród solistów, goni Krzysztofa Dziedzica, który za chwilę przejedzie Wisłę na wysokości Tarnobrzegu.
Czołówka mija w tej chwili Rzeszów. Peletonowi składającemu się z 7 zawodników przewodzi Andrzej Binkowski (tak przynajmniej pokazuje GPS, ale może się mylić, w grupie jest kilku doświadczonych zawodników).
Zdzisław Kalinowski jedzie jako ostatni - wydaje mi się, że wystartował z opóźnieniem. Jednak nadrabia straty, minął już Sochaczew i zbliża się do PK9. Pan Zdzisław (rocznik 1957) jest rekordzistą tej trasy. W 2008 roku przejechał ją w czasie 35:58!

PS. Zagadka się wyjaśniła, oto co pisze niejaki Mietek w shoutboxie na stronie 1008.pl: „Mietek : Mała ciekawostka, a może i nie - Kalinowski Zdzisław w dniu wczorajszym tj.21.sierpnia przejechał Maraton Kołobrzeski na dystansie 264km ze średnią 35,71 i wystartował ze Świnoujścia w Bałtyk - Bieszczady i dlatego dopiero dogania zawodników.”
Wielki podziw!

sobota, 21 sierpnia 2010

Bałtyk-Bieszczady Tour okiem kibica

Dziś rano ruszył szalony wyścig kolarski w poprzek Polski, po przekątnej. Przez kilka lat znany był pod nazwą Imagisa, tym razem nazywa się Bałtyk-Bieszczady Tour. Trasa liczy 1008 km, limit wynosi 72 godziny.
Najfajniejszą rzeczą zapewnioną przez organizatora kibicom jest monitoring zawodników prowadzony na żywo. Pod mapą widnieje tabelka, w której można kliknąć na interesującego nas zawodnika, a strzałka wskazuje jego położenie. Oprócz tego widać inne rowerki - czarne dla zawodników jadących w peletonach, czerwone dla solistów. Jest również jeden tandem (jedzie na nim jedyna w wyścigu kobieta!), zaznaczony na niebiesko.
Od rana kibicujemy Damianowi, podglądamy też innych znajomych. Przypomina to troszkę jakąś grę komputerową. No, może dynamika nieco mniejsza. Czołówka dojechała już do Włocławka. Grupa Damiana jest w tej chwili tuż przed Bydgoszczą i za 3 minuty ruszają dalej, więc kończę i wracam do kibicowania!

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Zdiagnozuj się!

Trafiłam dziś na bardzo ciekawy quiz na stronie niejakiego Łasicy:
link

Wyszło mi 378 punktów... Pewnie dlatego tak mało, że nie mam przeraźliwego pingwinka. Ale za to mam niepokonanego tygryska. Może być?

sobota, 14 sierpnia 2010

Lichtensteinieńskie rozmyślania

Ostatnio wracając z Alp przejechaliśmy tradycyjnie naszą ulubioną drogą przez Liechtenstein. Wizyta w tym państewku, choć krótka, zawsze wywołuje w aucie burzliwe spekulacje, na temat między innymi ceny kebabów i frytek, służby domowej, luksusowych samochodów, fabryki Hilti, stopnia ufortyfikowania, a nawet znaków drogowych. W ramach schłodzenia udaliśmy się na lody do Maka w pierwszej miejscowości po austriackiej stronie. Dopiero w domu wyczytałam nowe ciekawostki o Liechtensteinie. Podobno to światowy potentat w dziedzinie produkcji sztucznych zębów oraz osłonek do wędlin! Niesamowite, nie?
Ale nie o tym miałam pisać. Naszła mnie refleksja, czy ci potomkowie krzyżackich rycerzy (pochodzenie Lichtensteinczyków również jest przedmiotem naszych odwiecznych sporów) znają takie fajne zawody jak my: Bałtyk-Bieszczady Tour (1008 km), Maraton Rowerowy dookoła Polski (3130 km), Transcarpatia albo chociaż piesze setki na orientację? Czy mogą iść przez tydzień prawie dzikimi górami, albo cały tydzień spływać swoją graniczną rzeką lub jechać ileś tam dni wzdłuż granic swojego kraju?
Nie! Całe państewko, którego wymiary w przybliżeniu to 10x25 km można przebiec w dwie godziny i w kolejne dwie wrócić, i to po najdłuższej przekątnej ;)
Naprawdę mamy szczęście - pomimo że jesteśmy światowym potentatem tylko w produkcji oscypków, nie mamy raju podatkowego i nie jeździmy bentleyami, to rozległość naszej ojczyzny sprzyja ułańskiej fantazji i ciekawym wyczynom i mamy się gdzie rozpędzić.
A już za tydzień rozpoczyna się wspomniany Bałtyk-Bieszczady Tour. Na starcie stanie nasz kolega Damian, któremu będziemy gorąco kibicowali!

piątek, 13 sierpnia 2010

Long Way

Mój pierwszy górski rower miał (miała?) na imię Long Way. Dynamicznie pochylone żółte litery na czerwonej ramie. Nie ja go tak nazwałam, lecz kreatywni Chińczycy z dalekiej fabryki. Kupiłam go w supermarkecie za pierwsze stypendium. Oczywiście na długie dystanse rower nadawał się średnio - ciągle coś się psuło, był ciężki, toporny i rdzewiał. Mimo to, towarzyszył mi w różnych przygodach i zrobiłam na nim naprawdę sporo kilometrów, dopóki nie przeszedł na zasłużoną emeryturę, którą spędza w garażu na działce.
To rowerowe imię nadało sens moim dalszym kolarskim poczynaniom. Mniej interesowały mnie trudne trasy, za to bardzo ciekawiło, jak daleko można dojechać?
Niedługo ruszam w drogę. Nie lubię chwalić się przed, więc na razie nie zdradzę mojego najnowszego pomysłu. Zresztą odkąd znam gości, którzy objeżdżają Polskę dookoła, to żaden z moich planów nie wydaje mi się naprawdę ekstremalny ;) Przygotowuję się mentalnie i logistycznie. Co do formy - do długich dystansów nie da się przygotować w parę dni. To co mam wyjeżdżone, musi wystarczyć. Nastawiam się na szybki, faspackerski przejazd non-stop. Nie mogę się już doczekać!

piątek, 23 lipca 2010

Konstancin

Wczoraj, zupełnie spontanicznie, znalazłam się za namową Moniki w Konstancinie. To takie nasze lokalne uzdrowisko, bardzo klimatyczne. Eleganckie wille sąsiadują tam z małymi, zaniedbanymi domkami. Jest dość leśnie i zielono. Sama nie potrafię się tam odnaleźć bez mapy. Na szczęście Monika zna tam każdą uliczkę.
Spotkałyśmy się koło głównej atrakcji, czyli tężni. Słońce powoli chowało się za drzewa, ale na brzozowych witkach jeszcze odbijało się w kropelkach wody. Wokół unosiły się opary rozpylonej solanki. Po upalnym dniu było to bardzo przyjemne.
Monika zabrała mnie na fajne ścieżki wokół starych glinianek. Trochę wysypanych cegłówek i innego badziewia i już człowiek czuje się prawie jak w górach ;) Jest nawet kilka single-tracków. Muszę poeksplorować ten teren trochę intensywniej. Może nie jest aż taki ciekawy jak Zakrzówek w Krakowie, ale za to bliżej.

(Zastanawiałam się chwilę, jaką etykietę nadać postowi, bo niektórzy śmieją się z nazywania każdej pojeżdżawki treningiem, ale niech już będzie „trening”. Chociażby orientacji ;) )

środa, 21 lipca 2010

Przekładaniec


Ostatnio przypomniała mi się ta fotka. Co zrobić, żeby nie wyglądać jak bohater filmu „Przekładaniec” (chodzi o ten stary polski film Wajdy, do którego scenariusz napisał Lem)? Stopy białe, dłonie białe, reszta opalona do krawędzi koszulki i rękawków. Sahib ostatnio przywiózł nawet eleganckie „szelki” z Mazovii 24 h :)

Wymyśliłam kilka sposobów:
1. Jeździć tylko nocą lub na trenażerze w piwnicy.
2. Jeździć bez ubrania.
3. Smarować się czekoladą .
4. Nigdy nie zdejmować rowerowych ciuchów.
5. Miejsca nieopalone pokryć stylowymi dziarami.
6. Cieszyć się życiem.

A jakie są Wasze sposoby?

niedziela, 18 lipca 2010

Szybko we Wronkach?

Konstelacja zawodów rowerowych na orientację w kalendarzu sprowokowała mnie ostatnio do dwóch startów przy najbardziej znienawidzonych przeze mnie okolicznościach czyli w skrajnym upale. O ile w Mławie na Funex Orient trasa była dość sympatycznie poprowadzona, przejezdna i z punktami kontrolnymi w chłodnych bunkrach i w rzekach, o tyle wczorajszy WSS we Wronkach dał mi się mocno we znaki. Dla mnie była to najtrudniejsza do tej pory impreza z Pucharu Polski (na podsumowania przyjdzie oczywiście czas po sezonie).
Długi okres bezdeszczowy sprawił, że piachy Puszczy Noteckiej były wyjątkowo nieprzejezdne i przykre dla rowerzystów. Im lepiej droga wyglądała na mapie, tym gorsza okazywała się w rzeczywistości. Żar lał się z nieba, gzy i komary miały używanie. Tylko nawigacja była bezproblemowa za sprawą dobrej i aktualnej mapy. Chyba jeszcze nigdy upał mnie tak nie wykończył, pomimo że zdarzyło mi się leżeć (!) koło punktu i gapić w niebo w celach relaksu na trasie. Do bazy wróciłam na długo przed limitem czasu i bez kompletu punktów.
Wielkopolska Szybka Setka pozostała „szybką” już tylko z nazwy. Na trasie pieszej setki pierwszy wpadł na metę Michał Jędroszkowiak z czasem ponad 16 h. To ponad 5 h więcej niż w zeszłym roku wykręcił na tej imprezie Maciek Więcek!

czwartek, 15 lipca 2010

Nasza jest noc

Wczoraj pojeździliśmy trochę po ciemku. Około 1.00 w nocy wracaliśmy od znajomych spod Góry Kalwarii. Jechało się świetnie - drogi puste, miły chłód. Minęło nas w sumie może 5 aut. Nocna pora to chyba teraz najlepsze okoliczności do treningu. Nie wiem ile było stopni, ale na pewno mniej niż 35 ;) Nocne jazdy z Sahibem mają w sobie coś rajdowego.
Testowaliśmy nowy sprzęt. Geaxy Mezcale dość dobrze trzymają na piachu, po asfalcie toczą się dużo lżej niż moje stare „klocki”. Pierwszy raz mam opony 1.9 i udało mi się ani razu nie wywalić.
Przy okazji polecam sklepik z oponami i nie tylko, który prowadzi nasz znajomy. Przede wszystkim każdemu dobrze doradzi, bo sam sporo startuje w różnych warunkach.

środa, 14 lipca 2010

Zła żona

Nie bierzcie za żonę rowerzystki. Nie dość, że wszystkie pieniądze wyda na nowy rower, to jeszcze ciągle wyjeżdża gdzieś na zawody, albo trenuje, nie ma z niej pożytku w domu, ani w zagrodzie, i jeszcze płacze, żeby jej przerzutki wyregulować.
A w dodatku czasem coś wygra ;)

poniedziałek, 12 lipca 2010

Dlaczego Timy?

Ostatnio pytało mnie kilka osób, dlaczego używam pedałów Time. System Shimano SPD jest u nas dużo popularniejszy. Shimano są tańsze, lżejsze, jest sporo modeli do wyboru. Jednak o Time słyszałam bardzo dobre opinie od osób startujących w rajdach przygodowych i imprezach na orientację. Tam liczy się niezawodność - pedał musi być odporny na uderzenia, zapchanie błotem itd. Timy mają opinię „nie do zajechania”.
Spróbowałam. Ponieważ są to moje pierwsze pedały zatrzaskowe, nie mam porównania, czy działają lepiej niż SPD. Jednak jestem z nich bardzo zadowolona. Mam najprostszy model - Time Atack Alium. Para waży 410 g, można je kupić za około 179 zł (dla porównania - karbonowe Time dedykowane do MTB ważą 288 g i kosztują 1099 zł).
Na pierwszy rzut oka pedały te są masywne i ciężkie. Konstrukcja niezbyt skomplikowana - 2 grube sprężyny, które trzymają blok. Nie ma tu żadnych drobnych śrubek, drucików, elementów, które mogłyby się złamać albo odpaść. Prosta, czytelna konstrukcja.
Co ciekawe, nie mają one żadnej regulacji napięcia sprężyn. Początkowo byłam tym zaskoczona, później dowiedziałam się, dlaczego. Jak pisze Zinn, guru mechaniki MTB: „W tych modelach jest duża siła blokady buta i szeroki zakres swobodnego ruchu stopy. Jednocześnie łatwo się je wpina i wypina, dlatego nie wymagają regulacji”. W swojej tabeli kompatybilności pedałów i zatrzasków Zinn przyznaje im najwyższą oceną A+ (ocenę tę otrzymały poza tym tylko 2 kombinacje: pedał Shimano PD-959 z zatrzaskiem SM-SH51 oraz Crank Brothers czyli „ubijaki”). Ocena A+ w tej tabeli to „bardzo duża łatwość wpinania i wypinania, bardzo duży zakres swobodnego ruchu, silna blokada” (tabela ta była opracowana w roku 2005, więc od tego czasu mogły pojawić się inne dobre kombinacje).
Jak to działa w praktyce? Rzeczywiście wpinanie i wypinanie, nawet przy całkiem świeżych blokach, idzie bardzo łatwo. Regulacja nie jest potrzebna, z czasem oczywiście blok lekko się ściera. Jednak nie ma to wpływu na samo trzymanie buta, które nadal jest mocne. Same bloki to koszt około 60 zł i podobno trzeba je zmieniać co dwa sezony (miękki materiał).
W błocie Timy nie zapychają się. Oczywiście jeśli błota jest sporo, do tego jest tłuste i lepkie, to przyklei się do pedałów, jednak łatwo je odstukać butem i po chwili działają już bez zarzutu.
Serwisowanie. Od czasu do czasu trzeba zdjąć je z ośki, odkręcając śrubę na ośce i przesmarować (przyznaję, że sama tego nie robiłam, tylko niezawodny mechanik Błażej). Na co dzień wystarczy kropelka smaru na sprężyny.
Jeszcze słówko o luzie roboczym. Pedały Time są polecane osobom, które mają problemy z kolanami. W przeciwieństwie do pedałów SPD pozwalają one na trzymanie stopy pod różnym kątem w stosunku do osi roweru (tak zwany luz roboczy). Dzięki temu kolano nie jest zablokowane cały czas w jednym położeniu.

Ale długa recenzja :) Zatem krótkie podsumowanie:

Zalety dodatnie: łatwe wpinanie i wypinanie, mocne trzymanie, luz roboczy, odporność na błoto i uderzenia.
Zalety ujemne: wysoka cena, duża waga, mniejsza dostępność i popularność.

Tutaj
fotki ze zużycia bloków po około 10000

Fotka pochodzi ze strony dystrybutora PHU Poręba.

niedziela, 11 lipca 2010

50°

Czasem narzekam na ten nasz klimat, który wydaje się być coraz bardziej kontynentalny. Na przemian atakuje nas powietrze arktyczne i zwrotnikowe, zdarzają się susze albo niesamowite ulewy.
Jednak ten klimat ma też swoje zalety. Popatrzcie chociażby na zawody na orientację. Odbywają się one przez cały rok, niezależnie od pogody. Na Nocnej Masakrze bywa -20°. Wczoraj na Funex Orient w Mławie ścigaliśmy się przy ponad +30°. To daje amplitudę 50°, przy których jesteśmy w stanie funkcjonować: jeździć rowerem, biegać, a do tego nawigować przy pomocy kompletnie przegrzanego lub zamarzniętego mózgu. Jakby to było, gdybyśmy mieli cały rok taką samą pogodę? Nudy na pudy.
Małym kosztem możemy poczuć się jak na North Pole Marathon albo Marathon des Sables.
Wczorajszy zestaw dwóch bidonów upchniętych w ramie okazał się wystarczający, byłam niezależna od zewnętrznych źródeł wody. Trasa była podzielona na dwie części, pomiędzy którymi można było uzupełnić zapas płynów. Muszynianka okazała się strzałem w dziesiątkę. Gorzej było z jedzeniem - w tym upale ciężko przyswoić cokolwiek.
Więcej o wrażeniach napiszę niedługo w relacji. Na razie krótko - świetne zawody, kto nie był, niech żałuje. Trasa poprowadzona po ciekawych obiektach, mnóstwo bunkrów, mostki na Mławce, żołnierskie cmentarzyki. Niezapomniany smak kompotu na mecie :)

piątek, 9 lipca 2010

Koszykowa łamigłówka

Jutro jadę do Mławy na Funex Orient. To zawody na orientację, których wynik liczy się do Pucharu Polski w Maratonach Rowerowych na Orientację. Wszystko było by dobrze, gdyby nie zapowiadany zwrotnikowy upał. Bardzo chciałabym pojechać na lekko, bez plecaka z camelem. Niestety na mojej małej ramie wchodzi tylko jeden koszyk na bidon!
Właśnie spędziłam około godziny kombinując ze wszystkimi koszykami i bidonami, które mamy w domu. W końcu upchnęłam dwa bidony. Ten drugi ledwo daje się wyjąć, więc to raczej prowizorka. To daje 1,5 litra. Batony i telefon do kieszonek. Jakoś to będzie.
Rower wygląda jak choinka. Jeden koszyk stary, żółty, ma w sobie coś kultowego i starte nieczytelne napisy. Drugi - nówka sztuka - pożyczony od Sahiba, czarno-biały, błyszczący jak spod igły. Bidony czerwone, lekko porysowane, z żółtymi ustnikami. Piękne to jest, ale w surrealistycznym guście.
Nie byłabym może tak estetycznie nastawiona, gdyby nie te mądrości co mi Błażej pakuje zawsze do głowy w serwisie, że rower na starcie ma być czyściutki, wypucowany, a wszystko powinno być pod kolor. Rama jest stalowobłękitna :)

Klik klik

Pomyślałam wczoraj wracając z serwisu, że największą ochotę mam pisać o rowerze. Stąd pomysł na nowego subbloga o rowerowych przygodach, przemyśleniach i patentach. Na pewno będzie trochę o sprzęcie, ale nie tylko.
Klik-klik, zaczynamy!

(jakiś sensowny tekst pojawi się później, bo muszę jechać po zamówione manetki)