piątek, 9 listopada 2012

Jak zmotywował mnie Scott Jurek

Jakiś czas temu znajomi prowadzący Centrum Biegowe Ergo zorganizowali spotkanie z legendą amerykańskich ultramaratonów, Scottem Jurkiem. Gość na spotkaniu wydał mi się przesympatyczny i autentyczny. Wczoraj wpadła w moje ręce jego książka „Jedz i biegaj” - pożyczył mi ją kolega, który przypadkowo ma takie same inicjały jak Scott. Pewnie prawie cały świat biegowy właśnie ją czyta, więc nie będę pisać szczegółowych recenzji. Jedno mogę powiedzieć - jeśli połykam książkę w jeden wieczór, to znaczy, że nie może być zła! Wciągnęłam się, pomimo że nie utożsamiam się ze światem biegaczy (tym bardziej długodystansowych) w tak wielkim stopniu, w jakim sama bym chciała. Jedyną być może płaszczyzną porozumienia ze Scottem mógłby być dla mnie świat jedzenia, ale do tego jeszcze wrócę.

Tymczasem dziś (czyżby po lekturze?) przełamałam opór materii i wyszłam pobiegać pierwszy raz w „tym” sezonie. „Tym” czyli jak zwykle w moim anarchistycznym i spontanicznym kalendarzu treningowym obejmującym zimniejszą porę roku. Temperatury idealne. Zatem...

... SEZON BIEGOWY OGŁASZAM ZA ROZPOCZĘTY!


Przynajmniej we własnej głowie. Chciałabym po tej pierwszej przebieżce być mniej zmęczona. Ale cóż, co kto sieje, to i zbiera. Jak się głupio robi półroczne przerwy w bieganiu, to trudno chyb
a oczekiwać cudów? Czuję dziś solidarność z tymi wszystkimi, co pierwszy raz wytoczyli się z domu i łapiąc zadyszkę przebiegli pierwszy kilometr w życiu... (dobra, u mnie było ich kilka więcej, nie miałam też bawełnianego dresu, ale czy to ważne? zmęczyłam się!).

Wracając do Scotta i jego książki. Scott jest weganinem, ja od wielu lat jestem wegetarianką, a więc różni mnie spożywanie jajek i nabiału. W książce przeplatają się historie biegowe i przepisy. I do tych przepisów się przyczepię. Zawierają mnóstwo składników, całe długie listy. Już to może odrzucić kulinarnego laika, zwłaszcza mięsożercę. Poza tym część z tych składników można u nas w Polsce dostać tylko w wyspecjalizowanych sklepach, np. z żywnością orientalną albo w dużych supermarketach. O niektórych z nich nigdy nie słyszałam i podejrzewam, że dostępne są tyko na rynku amerykańskim. Wielka szkoda, bo w ten sposób, zamiast zachęcić do tego rodzaju diety, autor leje wodę na młyn tych, którzy twierdzą, że dieta wegańska (i wegetariańska) jest droga, skomplikowana i czasochłonna. A czy musi taka być? Jasne, że nie. Nie chcę tu rozwijać specjalnie tego tematu, nie jest to blog o żywieniu i dietach, nie chcę też wywoływać męczącej i do niczego nie prowadzącej dyskusji. Chciałabym tylko zaznaczyć, że żyjemy w przyjaznej strefie klimatycznej, w której udaje się mnóstwo roślin, duża część naszego rolnictwa to jeszcze ciągle „eko”, mamy lasy, w których możemy rozejrzeć się - za darmo - za wieloma roślinami jadalnymi. Zamiast kombinować z drogimi, egzotycznymi orzechami i olejami możemy spożywać orzechy włoskie i olej lniany. Zamiast syropu z agawy stosować swojskie miody. Szkoda, że redaktorzy wydania polskiego nie spróbowali we współpracy z autorem choć trochę dostosować tej kulinarnej treści do lokalnego rynku. Nie mam nic przeciwko glonom albo miso, sama od czasu do czasu je kupuję, bo mają dla mnie niezaprzeczalne walory smakowe. Jednak nie są to produkty, na których moglibyśmy oprzeć dietę.

Scott pisze też o podstawach diety, które mogą być uniwersalne, dla każdego, także dla osób jedzących mięso. Chociażby o tym, że warto zdawać sobie sprawę z pochodzenia żywności, którą jemy, żeby słuchać organizmu, żeby wybierać produkty jak najmniej przetworzone, że niektóre produkty pomagają w chorobach i regeneracji organizmu. I pod tym podpisuję się oczywiście obiema rękami.

A w następnym wpisie zabieram Was do Rumunii!