piątek, 9 listopada 2012

Jak zmotywował mnie Scott Jurek

Jakiś czas temu znajomi prowadzący Centrum Biegowe Ergo zorganizowali spotkanie z legendą amerykańskich ultramaratonów, Scottem Jurkiem. Gość na spotkaniu wydał mi się przesympatyczny i autentyczny. Wczoraj wpadła w moje ręce jego książka „Jedz i biegaj” - pożyczył mi ją kolega, który przypadkowo ma takie same inicjały jak Scott. Pewnie prawie cały świat biegowy właśnie ją czyta, więc nie będę pisać szczegółowych recenzji. Jedno mogę powiedzieć - jeśli połykam książkę w jeden wieczór, to znaczy, że nie może być zła! Wciągnęłam się, pomimo że nie utożsamiam się ze światem biegaczy (tym bardziej długodystansowych) w tak wielkim stopniu, w jakim sama bym chciała. Jedyną być może płaszczyzną porozumienia ze Scottem mógłby być dla mnie świat jedzenia, ale do tego jeszcze wrócę.

Tymczasem dziś (czyżby po lekturze?) przełamałam opór materii i wyszłam pobiegać pierwszy raz w „tym” sezonie. „Tym” czyli jak zwykle w moim anarchistycznym i spontanicznym kalendarzu treningowym obejmującym zimniejszą porę roku. Temperatury idealne. Zatem...

... SEZON BIEGOWY OGŁASZAM ZA ROZPOCZĘTY!


Przynajmniej we własnej głowie. Chciałabym po tej pierwszej przebieżce być mniej zmęczona. Ale cóż, co kto sieje, to i zbiera. Jak się głupio robi półroczne przerwy w bieganiu, to trudno chyb
a oczekiwać cudów? Czuję dziś solidarność z tymi wszystkimi, co pierwszy raz wytoczyli się z domu i łapiąc zadyszkę przebiegli pierwszy kilometr w życiu... (dobra, u mnie było ich kilka więcej, nie miałam też bawełnianego dresu, ale czy to ważne? zmęczyłam się!).

Wracając do Scotta i jego książki. Scott jest weganinem, ja od wielu lat jestem wegetarianką, a więc różni mnie spożywanie jajek i nabiału. W książce przeplatają się historie biegowe i przepisy. I do tych przepisów się przyczepię. Zawierają mnóstwo składników, całe długie listy. Już to może odrzucić kulinarnego laika, zwłaszcza mięsożercę. Poza tym część z tych składników można u nas w Polsce dostać tylko w wyspecjalizowanych sklepach, np. z żywnością orientalną albo w dużych supermarketach. O niektórych z nich nigdy nie słyszałam i podejrzewam, że dostępne są tyko na rynku amerykańskim. Wielka szkoda, bo w ten sposób, zamiast zachęcić do tego rodzaju diety, autor leje wodę na młyn tych, którzy twierdzą, że dieta wegańska (i wegetariańska) jest droga, skomplikowana i czasochłonna. A czy musi taka być? Jasne, że nie. Nie chcę tu rozwijać specjalnie tego tematu, nie jest to blog o żywieniu i dietach, nie chcę też wywoływać męczącej i do niczego nie prowadzącej dyskusji. Chciałabym tylko zaznaczyć, że żyjemy w przyjaznej strefie klimatycznej, w której udaje się mnóstwo roślin, duża część naszego rolnictwa to jeszcze ciągle „eko”, mamy lasy, w których możemy rozejrzeć się - za darmo - za wieloma roślinami jadalnymi. Zamiast kombinować z drogimi, egzotycznymi orzechami i olejami możemy spożywać orzechy włoskie i olej lniany. Zamiast syropu z agawy stosować swojskie miody. Szkoda, że redaktorzy wydania polskiego nie spróbowali we współpracy z autorem choć trochę dostosować tej kulinarnej treści do lokalnego rynku. Nie mam nic przeciwko glonom albo miso, sama od czasu do czasu je kupuję, bo mają dla mnie niezaprzeczalne walory smakowe. Jednak nie są to produkty, na których moglibyśmy oprzeć dietę.

Scott pisze też o podstawach diety, które mogą być uniwersalne, dla każdego, także dla osób jedzących mięso. Chociażby o tym, że warto zdawać sobie sprawę z pochodzenia żywności, którą jemy, żeby słuchać organizmu, żeby wybierać produkty jak najmniej przetworzone, że niektóre produkty pomagają w chorobach i regeneracji organizmu. I pod tym podpisuję się oczywiście obiema rękami.

A w następnym wpisie zabieram Was do Rumunii!

środa, 3 października 2012

Pogórze Przemyskie - nareszcie zdjęcia

Na wstępie chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy jeszcze zaglądają na mojego bloga, pomimo miesięcznej, lecz nie do końca zawinionej przerwy. Ze zdjęciami jest słabo - cały czas leżą na moim biurku dwie karty, do których nie mam szansy się dobrać. Potrafi to zrobić Sahib (a konkretnie jego laptop), który jest od kilku tygodni w lesie. Straciłam już nadzieję na te fotki.

Cóż... pozostaje mi zadowolić się kilkoma ujęciami z kamerki. Mam nadzieję, że podpisy wynagrodzą tragiczną jakość tych zdjęć i choć trochę pokażą klimat przygody i Pogórza Przemyskiego. Klimat, a nawet pogodę. :)

Chciałam umieścić bezpośrednio galerię Picasy tutaj, ale ta opcja u mnie nie działa, mimo wielokrotnych prób (ktoś wie, jak to zrobić?). Technologia, zamiast pomagać, powoduje niekiedy stratę czasu i nerwów... Dlatego zamieszczam linka i zapraszam do oglądania. Domyślna szybkość przeglądania to 3 sekundy na zdjęcie, ale można ją zmienić.


Z rowerowym pozdrowieniem!


„To on, to on! Wszystko przez niego!" ;)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Pogórze Przemyskie - rowerowa włóczęga


 W tym roku wyjazd blisko i na krótko. Tak się złożyło. Nie mam jednak poczucia, że to gorzej niż jakieś egzotyczne wyprawy, na które jeździ wielu znajomych. Po prostu inaczej. Wydaje mi się, że z podróżami bywa tak, że znajduje się w nich to, co się samemu przyniesie. I jeśli komuś dopisuje apetyt na życie i ciekawość świata, to nawet w lesie koło domu odkrywa magiczny świat.

A Pogórze Przemyskie? Czy jest magiczne? Gdyby nie było, to nie jechałabym tam już czwarty raz (tak!). Ograniczone wielkim zakrętem Sanu, między Przemyślem a Bieszczadami, niższe niż one, ale miejscami nie mniej dzikie. Ba, dzikie nawet bardziej - bez tłumów turystów, z zarośniętymi szlakami i wsiami, w których trudno o zwykły spożywczak. Strome podjazdy, dziurawe szutrówki, zwierzyna, a do tego fantastyczna dolina Sanu, spięta kładkami i małymi promami jak klamerkami do prania.

Zaledwie po kilku dniach oderwaliśmy się od codzienności, tak jakby wyjazd trwał nie tydzień, lecz miesiąc. Stale mokry namiot (trafiła nam się najgorsza pogoda w całej Polsce), makaron z groszkiem, najtańszy chleb z dżemem, sakwy całe w błocie, życzliwi ludzie spotykani po drodze, drewniane zabytkowe cerkwie sprzed wieków, arłamowskie łąki pełne kwiatów i ostów, dzikie kwaśne jabłka - przysmak jeleni... I wiele innych smaków i zapachów drogi. To wszystko sprawiło, że teren ten zobaczyliśmy i odczuliśmy zupełnie inaczej niż ścigając się na Adventure Trophy w 2010 roku albo podczas poprzednich wyjazdów pieszych z namiotem.

Wyjazd zaczął się pechowo - po przyjeździe na miejsce okazało się, że mój sakwowy rower nie jest w pełni sprawny, a mi nawet do głowy nie przyszło sprawdzić to przed wyjazdem (przecież w maju działał bezawaryjnie!). Był piątkowy wieczór, sytuacja wydawała się beznadziejna - dzięki pomocy kilku życzliwych osób udało mi się umówić na spotkanie mechanikiem z Leska, Maćkiem Lochmanem, który uczynił cud i przywrócił piastę w tylnym kole może nie do stanu nowości, lecz przynajmniej do działania. Jeśli będziecie w okolicy, to polecam Wam to miejsce - jest to jedyny serwis w Lesku (Bike-Sport), przy głównej drodze, więc znaleźć go nietrudno. Pan Maciek (który sam startuje w maratonach MTB) niezwykle serdeczny, pomysłowy, cierpliwy, za swoją nieocenioną pomoc po godzinach wziął tylko parę złotych. A napęd wytrzymał do końca wyjazdu!

Z powodu pogody sportowy aspekt nie był najważniejszy - zrobiliśmy zaledwie około 290 kilometrów. Trochę zdjęć, trochę filmów, cały zeszyt zapisków, ale to co najważniejsze - w sercu, a tego nie da się zmierzyć. Mżawka, kury mokre mokre po rowach grasują, pani sklepowa robi nam kawę, herbatę. To uczucie szczęścia, gdy po kilku dniach deszczu wychodzi słońce, siądzie się przy drodze czekając na coś, patrzy na niebo, na kwiaty, na owady, a tu ktoś z wioski na rowerze przejedzie, a tu drewno zwożą, a tu ptak wielki przeleci, a tu strumień w dole od deszczówki brunatny. A potem podjazd, że dech zapiera i po pierniczku z marmoladą na górze. Albo wielka mleczna krówka, dwa razy większa niż u nas na nizinach.

Zdjęć chwilowo nie ma z przyczyn technicznych (dlatego na razie tylko kilka rysunków z notatnika). Ale mam dla Was dodatek specjalny - pomysłowy poradnik, niezwykle błyskotliwy esej i wiersz kipiący od emocji. Enjoy! ;)

PORADNIK
p.t. JAK ZORGANIZOWAĆ SOBIE EKSTREMALNE WAKACJE W DOMU, A DOKŁADNIE NA BALKONIE
Potrzebne będą: zła pogoda (zimno, mżawka, deszcz), mokre ubrania, mokry rower, najtańszy chleb ze sklepu (może być krojony), serek topiony, mogą być krówki. Wychodzimy z tym wszystkim na balkon i najlepiej w kucki jemy śniadanie. Smacznego!

ESEJ
p.t. JAK POWSTAWAŁA SZTUKA LUDOWA
W dawnych czasach, jak nie było parasoli ani wiejskich świetlic, ani radia, ani książek, nie mówiąc już o telewizji, to jak padał deszcz, mieszkańcy wiosek siedzieli w swoich chałupach i jak już zrobili wszystko, co potrzeba, to z nudów tworzyli sztukę z tego, co mieli pod ręką, no bo co tu robić, jak pada i pada?

WIERSZ
p.t. DESZCZ
Mokną rowery i moknie las,
mokrą nasze sny i moknie czas,
ale chatka nie przecieka i woda w kranie -
zjedzmy zatem świąteczne śniadanie!

czwartek, 26 lipca 2012

Radziejowice - wyprawa po średniowieczne buty


Jakiś czas temu zamówiłam buty do uszycia - okazało się, że można je odebrać w Radziejowicach. Super, pomyślałam, przy okazji zrobię sobie fajną wycieczkę i/lub trening. Do Radziejowic czasem jeździliśmy całą ekipą (czyli z Moniką, Piotrkiem i Sahibem) - nie wydawało się daleko. 30 km w jedną stronę z Piaseczna?

No cóż, albo coś mi się pomieszało, albo jechałam naokoło. Wyszło 50 km tam i 45 z powrotem, a jeśli dodać do tego niezbyt wiele zabranych batonów, zerową ilość gotówki, koszmarne duszne powietrze, to nic dziwnego, że odżyłam dopiero w domu po zimnym prysznicu i trzech ciepłych obiadach.

ATRAKCJE RADZIEJOWIC wg KRÓLIKA

Radziejowice, położone przy trasie Warszawa-Katowice, na pewno wielu z Was mijało samochodem. Warto zboczyć z ekspresówki (obecnie nie tak ekspresowej, jakbyśmy sobie tego mogli życzyć - remont trwa w najlepsze) i zajrzeć do miejscowości. Można tu posiedzieć sobie w zadbanym, przestronnym parku, który otacza klasycystyczny pałac Radziejowskich. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o kawiarni, która ma własny park z rzeźbami i dziwną instalacją złożoną z poroży (może ktoś wie, o co chodzi?). Niestety tym razem z braku gotówki musiałam obejść się smakiem, przeżuwając odliczoną długość batonika popitego wodą z bidonu, patrząc smętnie na innych gości zajadających lody i ciastka, choć w dzień powszedni i tak gości było jakby mniej. Do atrakcji Radziejowic zaliczyłabym parkową zieleń, która jak wiadomo koi nerwy i wzrok, męczony nie tylko przy pomocy monitora komputera, ale i przez brzydkie widoki, na przykład śmieci w lesie. Oj, ten temat prześladował mnie dziś wielokrotnie... Wyjeżdżając z Radziejowic w stronę trasy katowickiej zauważyłam kątem oka jeszcze jedną restaurację, w budynku pamiętającym PRL, która wyglądała obiecująco - temat do wyeksplorowania na przyszłość.

Na koniec atrakcja dodatkowa czyli odbiór butów z firmy fabrykajuchtu.pl. Nie każdemu musi podobać się taki styl, ale ponieważ dwa inne modele butów Trek używam od ponad 10 lat, to powiem tyle - mocne, wygodne, całe ze skóry i szyte w Polsce. Jakoś ze szpilkami i czółenkami wyjątkowo się nie lubimy, ale myślę, że trzeba być sobą i nie ma sensu zmuszać się do noszenia „czegoś, co wszyscy noszą.” Te idealnie wpisują się w moją estetykę. Niby wzorowane na średniowiecznych, ale pasują do wszystkiego - i do dżinsów, i do sukienki. (Gdybyście chcieli coś zamówić, to lepiej brać o numer mniejsze niż normalnie - skóra, choć gruba, jest niesamowicie elastyczna i po kilku założeniach leżą na nodze jak ulał. Ja normalnie noszę 38, buty rowerowe i biegowe nawet 39, tymczasem treki zamówiłam w rozmiarze 37 i są w sam raz. Post nie jest sponsorowany, natomiast nie widzę powodu, by nie pisać o czymś, do czego ma się przekonanie.)

Jak dojechać do Radziejowic? Nie wiem, czy jestem właściwą osobą, by udzielić odpowiedzi. ;) W każdym razie z Nowej Iwicznej pojechałam tak: Lesznowola-Antoninów-Szczaki-Mroków-Jastrzębiec-Krakowiany-Żelechów-Kaleń-Skuły-Grzegorzewice-Zboiska-Radziejowice. Wróciłam podobnie, z tym że kawałek przejechałam trasą katowicką (drogą techniczną i poboczem - słaby pomysł): Radziejowice-Żabia Wola-Żelechów i dalej tak samo.

niedziela, 15 lipca 2012

Trebusz, wineja, taran... czyli zamek rowerzystom przyjazny

Czersk jest dla mnie jednym z tych miejsc, których nie da się nie lubić, pomimo, że byłam tam już niezliczoną ilość razy (oczywiście rowerem!). Czasem jedziemy do Czerska wieczorem, szybko mknąc szosami, innym razem lasem, szlakiem, niespiesznie jedząc po drodze jagody.

Dziś przyświecał nam cel rekreacyjno-poznawczy, a pojechaliśmy stałą ekipą - Monika, Piotrek i ja. Na przestronnym dziedzińcu Zamku w Czersku przez całe lato można obejrzeć zrekonstruowane machiny oblężnicze. Wykonane według dawnych wzorów i podobno przy użyciu starodawnych technik. Wystawa jest skromna, zaledwie 8 obiektów, ale za to w skali 1:1 i wszystkiego można dotknąć. Brakuje trochę pokazów „jak to działa” czyli strzelania średniowiecznymi, 100-kilogramowymi pociskami w stronę okolicznych sadów. Być może wzbudziłoby to protesty mieszkańców, ale na pewno dobrze odstraszyło szpaki. ;)

ATRAKCJE CZERSKA wg KRÓLIKA

1. Piękne położenie i widoki na dolinę Wisły.

2. Zamek i stary kościół - jeśli ktoś lubi zabytki. Zamek jest miejscem przyjaznym rowerzystom - nie tylko na jego teren można wejść z rowerem, ale wstęp dla rowerzystów jest wręcz tańszy! 10 zł bilet normalny, 7 zł bilet z rowerem!!! Na zamku atrakcje dla dzieci (kucyki, lody).

3. Kilka fantastycznych podjazdów na skarpę Wisły, które docenią zwłaszcza osoby rzetelnie trenujące. Omówię je szczegółowo. Tuż pod zamkiem podjazd szosowy (ulica Warszawska). Bliżej Góry Kalwarii (ulica Dolna) podjazd gruntowy, pośród sadów. Z kolei na zielonym szlaku wiodącym z Czerska na południe (ulica Pólko) dość wymagający podjazd po kocich łbach - wygląda strasznie, ale podjechać się da. (W okolicy znajduje się także wspaniały, kręty podjazd po kocich łbach w Górze Kalwarii na czerwonym szlaku, fragment Krwawej Pętli - ulica św. Antoniego.)

4. Przyjemny ryneczek z ławkami.

5. Na ryneczku knajpa w starej, drewnianej chałupie - polecam mój stały zestaw: świeżą, pieczoną w sąsiednim obejściu szarlotkę (rewelacja!), buraczki zasmażane, naleśniki z serem oraz herbatę zieloną „ryżową” - proście o kubki dla motocyklistów - napijecie się po uszy. Miejsce przyjazne rowerzystom - z zacienionym ogródkiem.

6. Niewielka galeria z wyrobami ludowymi, od różnych rzemieślników z Polski, o czym właścicielka chętnie opowiada. Wolę co prawda oglądać i inspirować się niż kupować. Urzekł mnie stary wełniany łowicki pasiak i współczesne drewniane miski z Suchedniowa, a także niewielki ceramiczny durszlak - idealny na porzeczki.

7. Sady pod zamkiem. W sezonie warto się przejechać - można kupić wiśnie albo jabłka prosto z drzewa.

Chyba nie muszę Was przekonywać, że w wolny weekend warto zajrzeć do Czerska? Przydałyby się jakieś zdjęcia, niestety jak zwykle byłam bez aparatu.

Jak dojechać rowerem? Z Warszawy do Czerska nie jest daleko, od stacji metra Kabaty - około 30 km. Polecam kombinacje różnych szlaków pieszych i rowerowych, prowadzących między innymi przez urokliwy Konstancin i Lasy Chojnowskie. (Konstancin wymaga chyba osobnego omówienia na blogu, od jakiegoś czasu myślę o stworzeniu mini przewodnika po naszych okolicach.) Można też podjechać z Warszawy pociągiem podmiejskim na przykład do Czachówka Południowego - stąd do Czerska jest około 10 km, linia na Warkę/Radom.

PS. Przy okazji - to setny wpis na blogu.

wtorek, 10 lipca 2012

Rocznicowo-rowerowo-mieszkaniowo-blogowo

Wczoraj niepostrzeżenie minęły dwa lata bloga, zarazem i mnie minął kolejny rok. Okazji do świętowania było więcej - 11. rocznica odbioru kluczy do własnego M i drugie urodziny mojego roweru (choć rower składałam tak długo, że trudno ustalić precyzyjną datę jego powstania).


Nie obyło się bez symbolicznego toastu, takim oto stylowym trunkiem, który wypatrzył Sahib. Do późna w nocy ciągnęła się dyskusja w doborowym towarzystwie o  tym, co wspólnego ma rower z organicznymi winogronami, o motywacji na trasie, o technice zjeżdżania i podjeżdżania, o karbonowych rowerach, o profilach górskich ścieżek oraz o profilach... kałuż (specjalistką jest Monika, która bada temat osobiście i z poświęceniem - być może pod kątem wydania kiedyś monografii na ten temat, o czym nie omieszkam zawiadomić Szanownych Czytelników), o biegaczkach i biegaczach, o nawigacji oraz o muzyce.

Mam nadzieję, że tematów na kolejne lata nie zabraknie, w każdym razie kilka tekstów mam już w głowie. ;)

niedziela, 17 czerwca 2012

Sny o dwóch kółkach

Miewacie sny o jeździe rowerem?

Ja mam, nawet często. Nie wiem, czy przebieram nogami przez sen (Sahibowi zdarza się biegać). W każdym razie są one przeważnie niepokojące i dramatyczne.

Najczęściej jestem na zawodach. Dostaję mapę, która nie przypomina nawet mapy z tegorocznego DyMnO. Topograficzna - owszem, ale bez żadnej logiki. Zazwyczaj sporo tam bagien, rzek bez mostków i lasów bez dróg. Mnóstwo punktów, do których nie wiadomo jak dotrzeć! Na domiar złego, gdy już wyruszam w trasę, zawsze przytrafia mi się jakaś awaria, a to łapię gumę, a to hamulce nie działają...

Całe szczęście, że rzeczywistość jest zwykle łaskawsza niż sny. :)

Obrazek na podstawie fotki Łukasza Wasiewicza (MTBO w Wesołej).

wtorek, 12 czerwca 2012

Krwawa Pętla - jakie mapy


Dziś już ostatni wpis o Krwawej Pętli. Tym razem praktyczne informacje dotyczące nawigacji na Warszawskiej Obwodnicy Turystycznej. Być może informacje te przydadzą się komuś podczas wspólnego przejazdu organizowanego przez OGR. To już w najbliższy weekend, 16 czerwca o 5.00 rano, start z Otwocka.

Wcześniej już wspominałam, że jechałyśmy z Moniką jednocześnie korzystając z tracków GPS (które przygotowała i obsługiwała Monika) oraz z kilku map, którymi z kolei zajmowałam się ja. Mapy były między innymi odpowiednio poprzycinane (żeby nie wozić zbyt dużo), były na nich zaznaczone markerem wszystkie miejsca, w których track różnił się od przebiegu szlaku na mapie, miejsca trudne orientacyjnie, punkty kontrolne itp. Moim zdaniem warto przed wyruszeniem na tę trasę popytać, poczytać, pooglądać tracki (ideałem jest przejechać niektóre fragmenty wcześniej!), żeby później, już w terenie, nie tracić czasu. Oczywiście nikt nam nie urwie głowy, jeśli skręcimy uliczkę za wcześnie albo kawałek przejedziemy lasem równolegle do szlaku. No ale robimy to dla własnej satysfakcji, więc pewnie każdy ma ambicję, żeby jego przejazd był „jak najczystszy” czyli jak najbardziej zgodny ze szlakiem.

Szlak jest, wbrew pozorom, dość dobrze oznaczony na drzewach i obiektach. W zasadzie te znaki powinny być podstawą przejazdu, ale są miejsca, gdzie jest to bezsensowne (np. pole, o tym za chwilę). Bywa też kłopotliwe nocą. GPS i mapa dobrze uzupełniają się na tej trasie, choć jeśli ktoś ma wprawę w posługiwaniu się mapą, to poradzi sobie z samą papierową mapą.

Jakie mapy miałyśmy na trasie? Taką zbieraninę z szuflady:
„Mazowiecki Park Krajobrazowy” 1:50000 wyd. Compass
„Okolice Warszawy wschód" 1:75000 wyd. Demart
„Mapa turystyczna powiatu Legionowskiego” 1:40000 na podkładzie wyd. Compass
„Kampinoski Park Narodowy” 1:45000 wyd. Compass (starsze wydanie)
Mapa z zawodów Waypointrace 2008 1:75000 na podkładzie wyd. Demart

Z powyższych map najwyżej oceniam mapy Compassu z powodu najlepszej skali, dobrego przebiegu szlaku i ogólnej aktualności. O ile do jazdy po szosach i drogach wystarcza nawet skala 1:100000, to już przy pokrętnym przebiegu szlaku, głównie lasami, skala w okolicach 1:50000 wydaje się optymalna. Po przejechaniu Krwawej Pętli zwróciłam się zatem do firmy Compass o udostępnienie mi kompletu aktualnie wydawanych map okolic Warszawy i zaproponowałam aktualizację przebiegu szlaku. Przesyłka właśnie do mnie dotarła (to te ładne mapy na pierwszym zdjęciu). Serdecznie dziękuję!

Uczestnikom rozmaitych maratonów na orientację i rajdów przygodowych nie trzeba przedstawiać wydawnictwa Compass. Miałam także przyjemność uczestniczyć w imprezach organizowanych przez samo wydawnictwo i za każdym razem mapy były doskonałe - aktualne, dokładne, dodatkowo aktualizowane w okolicach punktów kontrolnych.

Mapy, które otrzymałam z Compassu i jaki fragment Krwawej Pętli obejmują (po rozłożeniu na podłodze zajmują cały pokój, a 3 z nich są dwustronne!):
„Południowo-wschodnie okolice Warszawy” 1:50000 - Zalesie Górne - Otwock - Rembertów - Zielonka
„Północno-wschodnie okolice Warszawy” 1:50000 - Rembertów - Zielonka - Chotomów - Nowy Dwór Mazowiecki (Modlin) - Czeczotki
„Kampinoski Park Narodowy” 1:50000 - Chotomów - Nowy Dwór Mazowiecki (Modlin) - Puszcza Kampinoska - Zaborów - Czubin
„Południowe okolice Warszawy” 1:50000 - Karolin - Zalesie Górne - Otwock - Rembertów

Brakuje niestety fragmentu Czubin - Brwinów - Podkowa Leśna - Karolin (w tej chwili wydawnictwo nie ma w ofercie mapy obejmującej ten teren). Bardzo wygodna jest natomiast jednolita skala map. To znacznie ułatwia nawigację!

Pamiętajmy, że praktycznie żadna mapa nie jest w pełni aktualna w momencie wydania. Zwłaszcza na terenach podmiejskich, rozbudowujących się, zmieniają się kategorie dróg, zasięgi lasów, zabudowy itp. Znikają nawet pomniki, o czym przekonałyśmy się w Czubinie. :) Wydawnictwa kartograficzne są zwykle otwarte na aktualizacje przysyłane przez samych użytkowników i warto, zwłaszcza na „swoim” terenie takie informacje kompletować i przesyłać do redaktorów. Sama pracowałam kiedyś w wydawnictwie kartograficznym i pamiętam, ile mieliśmy problemów właśnie z przebiegami szlaków...

Oto lista miejsc z niezgodnościami szlak/mapa. Są to zaledwie 4 miejsca na przestrzeni 250 km, co należy uznać za doskonały wynik!

1. Otwock Wielki - na zielono zaznaczyłam aktualny przebieg szlaku na zachód od szosy (jest tam droga gruntowa). Na wschód od szosy prawdopodobnie jest on dobrze oznaczony, tj. mapa gra z terenem, tyle że w terenie jest tam obsiane pole (z daleka widać znak szlaku na słupie na środku pola)... Musiał zmienić się przebieg miedz. W każdym razie ten fragment jest w różny sposób objeżdżany, na różowo i granatowo zaznaczyłam 2 alternatywne przejazdy, my jechałyśmy różowym.

2. Rembertów - szlak ma tutaj dwa warianty przebiegu od stacji kolejowej na północ. Wersja zaznaczona na mapie to dawny przebieg szlaku - obecnie znaki są częściowo zatarte lub zamalowane. Nowy przebieg to główna ulica - Paderewskiego i tu są nowe znaki szlaku, zaznaczyłam na zielono. Ulica jest dość ruchliwa, więc polecam starszą wersję - my tak pojechałyśmy.






3. Suchocin/Skierdy. Szlak został odnowiony i namalowany na nowo. Nowy przebieg zaznaczyłam na zielono. Jest to zresztą wersja, którą już jeżdżono Krwawą Pętlę. Wzdłuż ul. Modlińskiej jest ścieżka rowerowa.




 4. Sękocin. W wielu relacjach z Krwawej Pętli spotykam się z opisem przeskakiwania przez barierki na Szosie Krakowskiej czyli drodze krajowej nr 7. Tymczasem szlak jest od jakiegoś już czasu poprowadzony przez skrzyżowanie. Przebieg zaznaczyłam na zielono. Po zachodniej stronie, niedaleko skrzyżowania zostało w tym roku wycięte niewielkie gniazdo w lesie na tyłach IBL, można jego skrajem dojść do szosy i poboczem dojechać do przystanku. Po wschodniej stronie szlak prowadzi równolegle do czarnego, jedną ścieżkę dalej.

niedziela, 10 czerwca 2012

Bike Orient i wesoła mapa

Rajd na Orientację Bike OrientChciałam już wczoraj podzielić się wrażeniami, ale nie mogłam pisać, bo przywiozłam sobie kolca w palcu, a jak wiadomo z kolcem w palcu nie da się stukać w klawiaturę. Był to efekt jednego z tych śmiesznych wariantów, które zawsze robię na zawodach. Przyznacie chyba, że zwarta gęstwina jeżyn albo głogów przyciąga w sposób hipnotyzujący? Zwłaszcza, gdy tuż za nią znajduje się (lub powinien się znajdować) punkt kontrolny, a przede mną przedzierają się, torując drogę, sami mistrzowie Paweł B. oraz Grzesiek L. W tej sytuacji przecież nie wypada omijać tak błahej przeszkody!

Odkryłam, że można przez całą trasę kogoś gonić, jednocześnie będąc gonionym. Tak to właśnie Pawrozik gonił Królika, a Królik - Pawrozika. Na koniec połączyli siły, by pruć asfaltem z wiatrem w kaskach i razem wpaść na metę. Cudownie!

Motywujące były obie przesympatyczne i szybkie siostry Skompskie - Ania i Basia, z którymi na koniec zajęłyśmy wyimaginowane pudło, otrzymując cenne nagrody w postaci ręcznie wykonanych kwiatów oraz licznych map i wydawnictw. Ania była najszybszą osobą w kategorii startujących w polarku. ;)

Pierwszy raz bodajże od dwóch lat udało mi się przejechać całą zaprojektowaną przez organizatora tego typu zawodów trasę - szok. Dostałam wegetariańską wersję obiadu - ryż z jabłkiem i śmietaną, co nie zawsze się zdarza. Smakował znakomicie.

Co do samej trasy - były na niej nie tylko krzaki, ale też rowy z błotem, zwiedzanie zaplecza autostrady A2, którą otwarto specjalnie z okazji Bike Orient, żeby zawodnicy mogli szybko dojechać na zawody. Były ambony, górki, sarna, osty, pokrzywy, pomocni tubylcy („tutaj, tutaj, wszyscy koledzy tędy jechali!”). Czyli cała esencja tego typu jazdy.

Na mecie emocje wywołało analizowanie mapy, na której obok tradycyjnych nazw jak Trakt Bolimowski albo Białe Błota pojawiły się: Śmiejowa Droga, Las Buciaka, Brudło, Trakt Wikiego, Góra Sylwi, Boberowy strumień, Norka Kosmy i wiele, wiele innych. Mała rzecz, a ile radości. Gratuluję pomysłu!

Mój osiąg: 6.49 h, 111,9 km na kłamliwym liczniku. Powinnam w końcu go skalibrować, tak jak to robi Grzesiek L., który podobno przejeżdża tysiąc razy odcinek kilometrowy, wyciąga średnią, uwzględnia malejące ciśnienie w oponach, ścieranie się opon, temperaturę i być może jeszcze inne wskaźniki. No dobra, może nie tysiąc, tylko sto. ;) Ja raczej poprzestanę na domowych sposobach. Co prawda łatwo zmierzyć obwód koła, trudniej przypomnieć sobie, jak się go zapisuje w liczniku, do którego instrukcja zaginęła w odmętach historii...

Moja niezbyt trafna kolejność punktów: start-1-3-11-17-14-10-2-8-9-7-4-6-5-13-20-15-18-19-12-16-meta. Prawie o każdym z punktów mogłabym napisać, że przedzierałam się doń przez krzaki, rowy, pojechałam za daleko itp. Ale naprawdę nie ma się czym chwalić.

Strona zawodów

niedziela, 3 czerwca 2012

Krwawa Pętla - wywiad z samym sobą

Kolejny wpis o Krwawej Pętli? Króliku, litości!

Czy było nam dane spożyć te smakowite, lekko przypalone rogaliki? Czy ryba była delfinem? Czy Królik lubi gotować i co prześladowało go w dzieciństwie? - te wszystkie jakże frapujące kwestie wkrótce zostaną rozwiązane. Dzisiejszy wpis jest wyjątkowy. UWAGA! Po raz pierwszy na moim blogu wypowiada się Monika - nieco tajemnicza postać, która przewinęła się dotąd przez wiele opowieści. Odpowiedzi każda z nas pisała jak na klasówce, samodzielnie, bez podglądania, więc o niektórych rzeczach dowiedziałam się dopiero teraz. A poza tym nie ma to, jak megalomańskie robienie wywiadu z samym sobą, hej!

DLACZEGO POJECHAŁAŚ NA KRWAWĄ PĘTLĘ?

Monika: Głowię się nad jakąś inteligentną odpowiedzią w stylu „chciałam sprawdzić granicę moich możliwości”, a w tak naprawdę, gdy Ula zaszczepiła mi pomysł w 2010 roku, to bardzo mi się spodobał. W zeszłym roku dojrzewał - a teraz po prostu nadszedł jego czas.

Ula: Jak to dlaczego? Wyrwałam się na całą sobotę, aby uniknąć domowych obowiązków. Powiedzmy sobie szczerze - chyba lepiej jechać na rowerze przez dwadzieścia parę godzin niż odkurzać albo gotować krupnik. Kto jest za - ręka do góry! Jednocześnie chciałabym podkreślić, że jestem amatorem jazdy na rowerze, a zgodnie z definicją słownikową „amator to ten, kto zajmuje się czymś z upodobania, lubiący coś; miłośnik, zwolennik”. Nic dodać, nic ująć.

NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE?

Monika: Największym zaskoczeniem było to, że po 100 km trzeszczenia mój rower się wytrzeszczał i ucichł. Do tej pory nie trzeszczy!!! Nie wiem, co o tym myśleć. Spodziewałam się też, że będziemy prowadzić dyskusje w stylu „czy w prawo czy w lewo”, co mówi mapa, a co GPS, ale fajnie się zgrałyśmy i nawigacja okazała się prosta.

Ula: To już? Ledwo się rozpędziłyśmy, a już meta!

SUPER CHWILA?

Monika: Cała nasza wyprawa była super. Zjazd po kostce w Górze Kalwarii, łąki nadwiślańskie i kwiaty na wale przy Otwocku Wielkim o 7:00 rano (nawet mokre od rosy buty nie przeszkadzały), ścieżki w Mazowieckim PK, rynek w Nieporęcie, szybki Kampinos, rabatki w Łaźniewie w zachodzącym słońcu (chyba muszę popracować nad moim ogródkiem ;-)), wiata z siedmioma podporami i imprezą, itp. itp. - po prostu wszystko zagrało.

Ula: Podobało mi się, gdy w Nieporęcie siadłyśmy sobie na ławce i wytrzepałam piasek ze skarpetek. Był to prawdziwy, sielankowy, majowy piknik, będący jednocześnie takim backpakerskim podglądaniem życia miejscowej ludności. Na przykład tuż za naszymi plecami para młoda ładowała się właśnie do limuzyny. Kto wie, może nawet załapałyśmy się na sweet focie?

NAJCIEKAWSZE SPOTKANIE?

Monika: Zdecydowanie WIELKA RYBA, która objawiła się nam w moście w Modlinie. Skakała jak delfin po falach Narwi.

Ula: Nie było nudnych spotkań. Było ich po drodze tak mało, że każde było ciekawe. Na przykład seks-amator w kaloszach, Podkowianie spod wiaty (wymówcie to szybko), no i nasi koledzy: Bartek i Sahib. Ten ostatni to nawet kolega-mąż.

ULUBIONY KAWAŁEK SZLAKU?

Monika: Mam dwóch faworytów: Mazowiecki PK - a w szczególności Mienia (tu można poczuć legendarny flow) oraz Kampinos - żółty szlak w północnej części Kampinosu. Bardzo podobały mi się kawałki szlaku biegnące single-trackami, które były zarówno w MPK, Kampinosie oraz w lesie w okolicy Sękocina.

Ula: Każdy jest ulubiony, bo każdy jest inny. Gdyby to było 240 km asfaltu, to by było nudno. Gdyby było 240 km drogi leśnej tuż po trzebieży - też by było nudno. Gdyby było 240 km bagien, to wzięłybyśmy kajaki, a nie rowery. A tak, to co krok - niespodzianka!

ZNIENAWIDZONY KAWAŁEK SZLAKU?

Monika: Lasy w okolicy Nieporętu - strasznie duuuużo piachu!

Ula: Podejrzewam, że Monika jako ulubiony kawałek wpisze „Szlak wzdłuż rzeczki Mieni” [zgadłam!]. Bartek też go uwielbia. W takim razie, ja dla równowagi napiszę, że go nie lubię. Urokliwy jest, to fakt, nawet spotkałam tam wiewiórkę. Ale zawsze się boję, że na śmierć walnę się w głowę albo wpadnę do rzeki. A Monika? Ona jest kamikadze i wyznaje zasadę: „Im szybciej się jedzie, tym mniej przeszkód się widzi".

MIEJSCE GROZY / NAJWYŻSZE HRmax?

Monika: No wiadomo co - oczywiście stado warchlaków pod Magdalenką. Jakoś tak nagle wychynęły w świetle lampki tuż przed rowerem, gdzieś mi się kołatało w głowie, że zaraz mnie zaatakuje szarżująca locha i muszę szybko uciekać z tego miejsca oraz robić hałas, aby je przestraszyć. Przy okazji Ula też się  trochę przestraszyła, ale warchlaki uciekły (nie wspominając o losze).

Ula: Zdecydowanie o północy, gdy zbliżałyśmy się do olbrzymiej nekropolii w Antoninowie, a jadąca z przodu Monika zaczęła gnać i krzyczeć „uciekaj, szybko, szybko!!!”  Serce skoczyło mi do gardła, a tętno na pewno powyżej 200. W wyobraźni widziałam coś na kształt tych strasznych wilków z „Akademii Pana Kleksa”, które prześladowały mnie przez całe trudne dzieciństwo.

NAJWIĘKSZY KRYZYS / TRUDNY MOMENT?


Monika: Kryzys: Kampinos - zaczął się już przy moim ulubionym Szczeblu i trwał do Leszna, apogeum w okolicy Julinka. Ciekawe, że obiektywnie szlak był bardzo fajny, szybki i prawie bez piachu. Trudny moment: to wtedy, gdy nie znalazłyśmy baru w MPK, który polecał nam Tomek. Straszne rozczarowanie. Chyba za szybko mknęłyśmy. Zobaczcie, co nas minęło (załączam zdjęcie z MMS-a - sorry za jakość).

Ula: W Podkowie, a więc 35 km przed metą pojechałyśmy złą uliczką. Tak ze 200 m za daleko, w dodatku przeze mnie, bo uparłam się, że mapa po ciemku jest na pewno lepsza niż podświetlony GPS Moniki. Pomyślałam sobie potem - cholera, to nas chyba zdyskwalifikuje! Trzeba będzie jechać drugi raz!

MOTYWACJA W TRAKCIE?

Monika: Przez pierwszą część dnia pędziłam, bo obawiałam się jechać w Kampinosie po zmierzchu i chciałam dotrzeć do Modlina do 18:00. Potem motywował mnie pomysł wizyty w Werandzie w Podkowie (szkoda, że zabrakło tortu bezowego).

Ula: Prawdę mówiąc, przy życiu trzymała mnie tylko wizja zacierek z groszkiem i kozim serem, wizja przybierająca coraz bardziej realną postać podczas ostatnich 200 km trasy, a zrealizowana dopiero w niedzielę.

ULUBIONE KALORIE NA TRASIE?


Monika: Czeski batonik Voltage Energy Cake (odkrycie z Rudawskiej Wyrypy), ciasteczka na rynku w Nieporęcie.

Ula: Pomarańcze! Na trasie zjadłam tylko dwie, dopiero w Kampinosie, ale myślałam o nich od początku. Potem w  niedzielę kupiłam sobie jeszcze dwa kilo, żeby się delektować. A teraz polecam taki eksperyment - włóżcie sobie po pomarańczy do każdej kieszeni Waszej kolarskiej koszulki i zapytajcie kogoś - najlepiej wielbiciela kreskówek - co mu to przypomina. Odważni mogą kompozycję uzupełnić kilkoma bananami.

piątek, 1 czerwca 2012

Krwawa Pętla - mój fast & light

Do przejechania Krwawej Pętli lub podobnych tras można podejść na dwa sposoby - oblężniczy lub fast & light. Zdjęcie obok pokazuje, wbrew pozorom, ten drugi sposób. Wydaje się, że rzeczy jest bardzo dużo. Ale połowę z tego miałam na sobie, a reszta była przyczepiona do roweru. Poniżej lista sprzętu - może się komuś przyda, a może mnie samej, jeśli za rok zatęsknię za przygodą.

Dla mnie najważniejsze, to jechać bez plecaka, gdy tylko mogę. Wolę mieć nieco bardziej obciążony rower niż plecy, przynajmniej na długiej i dość łatwej trasie. Dużo noszenia roweru nie było (jeden rów, dwa bagna, parę razy zwalone pnie, trzy razy schody). A jeśli chodzi o jedzenie i wodę, to nie jedziemy przez pustynię, sklepów po drodze jest naprawdę sporo, są nawet bary i kawiarnie, więc tylko na noc trzeba się zaopatrzyć.

Na rowerze miałam:

• torebka podsiodłowa (tool ze skuwaczem, dętka, łatki samoprzylepne, pompka, mały brunox),
• torebka rowerowa typu trójkąt (kilka batonów, żelki, cukierki, buff, pieniądze, papier toaletowy, proszek przeciwbólowy, coś na żołądek, 1 gazik Leko),
• bidon 1 litr,
• lampka przednia z akumulatorem, lampka tylna - obie mocne,
• mapnik, koszulka foliowa, komplet map wyciętych do niezbędnego formatu (tylko zakres szlaku),
• licznik.

(O mapach i szlaku planuję jeszcze jeden wpis, czekam na pewną przesyłkę.)

Na sobie miałam:
• koszulka cienka długi rękaw z 3 sporymi kieszeniami,
• wiatrówka cienka rowerowa (w ciągu dnia schowana do kieszeni),
• spodnie rowerowe cienkie długie,
• skarpetki cienkie z wełny,
• buty rowerowe,
• kask,
• okulary bezbarwne z UV,
• rękawiczki rowerowe.

W kieszeni:

• kompas, telefon,
• bułki, banany i inne zapasy w miarę kupowania i zjadania.

Monika jechała z plecakiem, zamiast mapnika miała na kierownicy GPS. Nie korzystała z bidonu tylko z camela, a właściwie jego odmiany - zwykłej butelki z wodą z dokupionym wężykiem - takim, jak w camelach. Miała koszulkę z krótkim rękawem i spodenki 3/4, na noc koszulkę z merino.

Obok jeden z patentów Moniki - licznik owinięty folią spożywczą. Ten pomysł jest nie do przecenienia, gdy ma się upodobanie do chodzenia z rowerem przez krzaki. :)

poniedziałek, 28 maja 2012

Krwawa Pętla - tort z wisienką i z ogonkiem

Część czytelników już wie z FB lub forum OGR, że w miniony weekend przejechałyśmy razem z Moniką Krwawą Pętlę. Dla niewtajemniczonych - to szlak zwany Warszawską Obwodnicą Turystyczną, w większości czerwony. Stąd nazwa. Otwocka Grupa Rowerowa organizuje na nim nieformalne zawody. W tym roku odbędą się 16 czerwca. Nam ten termin nie pasował, dlatego pojechałyśmy wcześniej.

Szlak ma teoretycznie około 240 km, w praktyce 250 km lub więcej. Około 80% trasy wiedzie w terenie, czasem niełatwym. Piachy, wydmy, bagienka, zarośla, korzenie - wszystko to w pewnym stopniu można spotkać na KP. Ale, żeby nie być niesprawiedliwym, muszę przyznać, że część odcinków zaskakuje pozytywnie - szybkie szutry, twarde single-tracki. Dodatkową atrakcją jest nawigacja. Wiele znaków z czasem zanikło, drzewa wycięto, drogi zaorano. GPS-owy track miał pomóc w tych miejscach. A raczej tracki, bo po zapytaniu na forum OGR dostałam ich kilka (każdy był nieco inny). Oraz sporo wskazówek na temat konkretnych, problematycznych miejsc. Dziękuję!

Pierwszy raz chyba zdarzyło mi się, że bardzo, ale to bardzo, odczuwam potrzebę podzielenia się wrażeniami, tymczasem jest ich tyle, że zupełnie nie wiem, od czego zacząć. KP rozpatrywałam do tej pory w kategorii wyczynu, była dla mnie osobistym Everestem (no dobra, Blankiem). Inspiracją był przejazd Bartka w 2010 roku. W 2011 roku zaszczepiłam pomysł Monice. Ciągle jednak brakowało nam wolnego weekendu, choć myślę, że po prostu pomysł musiał dojrzeć. Dopiero jesienią zaczęłyśmy powoli objeżdżać szlak koło nas. Chęć przejechania rosła, jednocześnie pojawiało się mnóstwo wątpliwości, czy w ogóle damy radę. Ostatni tydzień przed umówioną datą podskakiwałam jak wiewiórka i nie mogłam spać. Oczami wyobraźni widziałam nas na szlaku i bardzo za tym tęskniłam. Prognozy pogody zmieniały się co chwilę, emocje rosły. W końcu - decyzja zapadła - jedziemy!

Ostatniej nocy spałam może godzinę. Pobudka o 4.00. Na śniadanie płatki gryczane. Sahib zawozi mnie do Zalesia, Piotrek przywozi Monikę. Jest 5.00 rano, rześko. Ostatni przegląd rowerów, startujemy w stronę Góry Kalwarii. To nasz teren, jazda na pamięć. Piotrek, który nam towarzyszy, dość szybko stwierdza, że zamarza - wraca do domu. My jedziemy na lekko, nie mamy nadmiaru ubrań. Słońce w twarz, most - symbolicznie przekraczamy granicę znanych terenów. Trochę jak Tolkienowski Sam, który opuszcza Shire i mówi, że dalej nigdy nie dotarł.

Mazowiecki Park Krajobrazowy. Znane nam „ceglanka” i bunkry. Mienia - ukochany singiel Moniki. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Co jakiś czas liczymy - ile godzin, ile kilometrów. Przekładam mapy w mapniku, każde zagięcie mapy to odhaczenie pewnego kawałka. Jedziemy jak w transie.

Koło Anina jesteśmy w porze śniadaniowej. Bartek przyłącza się na parę kilometrów, pokazuje przejazd przez Rembertów oraz pilnuje naszych rowerów pod sklepem. Przed nami słynne Horowe Bagno. Legenda tego szlaku, nie bez powodu.

(„Biedni Czytelnicy” - powiedział Sahib, jak mu przeczytałam dotąd).

Skoro opis Horowego Bagna byłby zbyt nudny, to może przenieśmy się od razu do Radzymina, zagłębia tirówek. Szczerze - dość okropne miejsce. Mijamy gościa w kaloszach, który rozlicza się z korpulentną niewiastą. Kalosze??? (Może był wcześniej na Horowym Bagnie?). Inna lala w stringach paraduje wzdłuż pobocza, obok wolno jedzie samochód, blokując ruch... Byle dalej stąd!

W Nieporęcie popas, pierwszy dłuższy, taki ze zdejmowaniem skarpetek i trzepaniem z piachu. Mała rzecz, a cieszy. Lasy, lasy, lasy. Ścięte gałęzie, piach, bagienko i badziewie. Byle do wału i do mostu.

Tu postępujemy ambitnie - dorabiamy naszej pętli ogonek poprzez udanie się na stację w Modlinie. Nie jest to obowiązkowe, ale skoro Adam, Bronek i inni tak jechali, to... no, sami rozumiecie. Wisienka na torcie musi mieć ogonek. A w korku stoją naprawdę wkurzeni kierowcy. Zabijają nas wzrokiem. Na moście, tym wiślańskim, remont. Uciekamy do Puszczy Kampinoskiej. A tam jest twardo i szybko. Przed nami ulatuje ptak wielkości kondora. Niskie światło, wyobrażacie to sobie? I żadnych, żadnych ludzi. Tylko las i my (z kryzysami na zmianę, żadne z nas cyborgi).

Zaborów to koniec puszczy. Tu zaczyna się przyciąganie domu. Szerokie szutry przez pola, mijamy Błonia, jakieś piękne różowo-fioletowe klomby w dawnym PGR-ze. Umawiamy się w Czubinie przy pomniku z Sahibem, którego ma przywieźć Jacek, syn Moniki. Na miejscu - obopólna konsternacja. Pomnik miał być jednym z naszych punktów kontrolnych (których łącznie jest 12). Tymczasem - pomnika brak! Ostały się jeno barierki i dziura w ziemi...


Prujemy (we trójkę z Sahibem) szosami do Brwinowa, zmrok znienacka nas zaskakuje gdzieś tam w pół obrotu korbą, więc lampki się zapalają, a ja, nie mając czołówki, staram się zapamiętać jak najwięcej mapy na zapas. W Podkowie trudno oprzeć się pomysłowi Sahiba, by zajrzeć do naszej ulubionej Werandy. Co prawda o tej porze nie ma już legendarnego tortu bezowego, ale ostały się dwa gatunki serników - domowy i Medyceuszy.


I tak my, brudasy o zapachu lasu i bagna, trafiamy na salony, rozsiadając się na ich skraju, to jest na tarasie. Spożywamy nasze serniki i szarlotki, z głupawką za pan brat. „Czas nigdy nie słabnie” - pamiętacie? Zatem ruszać trzeba, do domu tak blisko! 22.00 już.

Popówek, mostek, małe pomyłki. A potem wiata w Granicy - kolejny punkt kontrolny, a tam ognisko, trzech kolesi, lekko już w czubie (a co my mamy w czubie? endorfiny? otępiały ból w nogach? adrenalinę? nie wiadomo). Zagajam rozmowę, na wesoło, no - musimy policzyć, ile nóg ma wiata. A po co? Ano, takie tu małe zawody mamy... Troszkę tam świecę po stole zastawionym trunkiem, przy ogólnej wesołości, nóg jest siedem, co mnie całkiem zadowala i spadamy do lasu.

Końcówka - znowu nasze tereny, te nasze Magdalenki, Mieszkowa i Runowy, czuję jakbym wracała z jakiejś emigracji do swojej krainy. I nareszcie - Zalesie! Niesamowite uczucie. Przyjeżdża po nas Jacek, czeka na stacji, wychodzi śpiący biedak z samochodu (jest 1:55). „No i co? Dlaczego nikt się nie cieszy?” Bo nikt nie ma siły! Stoimy tam jakieś takie przymulone, jeszcze chyba nie dociera do nas, że przecież spełniłyśmy nasze marzenie - PRZEJECHAŁYŚMY KRWAWĄ PĘTLĘ!

Wiedziałam, że w tej relacji zapomnę o wielu sprawach. Na przykład o wielkiej rybie, która skakała w Narwi, o wiewiórce nad Mienią i o strasznym stadzie nocnych warchlaków, które spowodowało chwilowy HRmax. O tym, że czasem musiałyśmy trochę podyskutować, czy lepsza jest mapa czy GPS. O tym, jak bagno nas prawie wtaplało, co nas bolało, a co nie, o pomarańczach, które przez 150 km miałam przed oczami (aż sobie kupiłam i miałam w ręku), o tym, jak banany dojrzewają świetnie w kieszeni koszulki, co jest na pewno zasługą specjalnych włókien, z których wydziergano koszulkę. O tym jak słońce wschodzi, przypieka, a potem znika za lasem. Pięknie było, epicko i przygodowo, nie ma co. Cieszę się!

Polecam ten szlak gorąco - wszystkim, którzy lubią przygodę!

Nasz przejazd:
dystans: około 250 km
(wg licznika Moniki i GPS, wg mojego licznika 267..., ale on głupi jest i kłamie)
czas brutto: 20.45 h
czas netto: 17.22 h
start 5.10, meta 1:55


Link do naszego tracka
Link do zawodów na trasie Krwawej Pętli
Link do forum Otwockiej Grupy Rowerowej
Link do forum Alleypiasta

piątek, 25 maja 2012

Czas - niewidzialny przeciwnik

Autorem myśli na jutro jest Sahib.


„Jak ścigasz się z przeciwnikami, to jest łatwiej. Oni zawsze mogą się pogubić albo osłabnąć. Jak ścigasz się z samym sobą i czasem, to jest trudniej. Czas nigdy nie słabnie i nigdy nie zwalnia!"

Amen.

niedziela, 20 maja 2012

Maj w Krainie Jabłka i Truskawki

Gdyby padał deszcz, to częściej pisałabym na drugim blogu, wymyślając różne przepisy i bajki o zwierzętach. Tymczasem pogoda rowerowa, postanowiłam więc pokazać Wam piękno terenów niedalekich od nas, które odwiedzamy z Moniką podczas wycieczek (zwanych też szumnie treningami). Pozwólcie zatem zabrać się do cudownej Krainy Jabłka i Truskawki - i nie tylko - położonej między Piasecznem, Warką i Grójcem.

Przede wszystkim zwraca uwagę wzorowana na sztuce starożytnej symetria mazowieckiego krajobrazu, którą zakłócił tylko niespodziewany przylot Królika.


Naleśniki w Warce. Po makaronie to druga klasyczna przekąska kolarska, choć kolorowa posypka i bita śmietana ze spreju stanowią dodatek dla odważnych.


Michalczew. Jeden z obiektów Szlaku Koszmarów Architektury. Jesienią robi jeszcze lepsze wrażenie. Fotkę wysłałam do admina tego bloga, za co pójdę do piekła.


Chynów. Najciekawsza część wycieczki - wizyta w prywatnym, plenerowym Muzeum powoli urządzanym przez Piotrka, męża Moniki. Muzeum jest dopiero planowane i nie ma jeszcze nazwy. Propozycje zgłaszajcie w komentarzach!


Poważną część kolekcji stanowią automobile. Nie wszystkie są skończone. Ten jaguar zachwycił mnie świeżutkim malowaniem. Według mnie to styl marynarski, ale Piotrek twierdzi, że to oryginalne malowanie wyścigowe. Niestety przejażdżki nie są planowane. 30 litrów/100 km, proszę Państwa! Sponsor strategiczny poszukiwany!


Kolejne auto. Kobiety kochają chrom i agresywne kształty karoserii. Nawet jeśli auto ma oderwaną kierownicę i luźne kable w środku. Ups, tego miałam nie pisać. W oddali czołgi sprawne inaczej.


A tutaj czołg na chodzie. Wyposażony w karabiny maszynowe. „A wiecie, dziewczyny, ten czołg to obskrobała szlifierką oscylacyjną i pomalowała samodzielnie córka mojego kolegi.” Czyżby jakaś sugestia?


Poważną część kolekcji stanowią obiekty latające. Śmigłowiec dobrze komponuje się z zielenią drzew.


W środku ma wszystko, co trzeba. Na liczniku 260 km/h.


Drugi obiekt - prywatny „tupolew”. Warto zwrócić uwagę na brzozy w tle.


Na koniec - nieruchomości (budki dla ptaków?). „Chciałem zachować pierwotny charakter terenu, tej fabryczki typowo PRL-owskiej, ze wszystkimi jej obiektami” - mówi twórca Muzeum. W przyszłości być może zostaną zaadaptowane na łazienki dla zwiedzających.


Sułkowice, droga powrotna. Z kronikarskiego obowiązku dodam na koniec ciekawy pomnik zwierzęcy, położony na terenie ściśle tajnego obiektu (zdjęcie zrobione jest z ukrycia). Przedstawia on Psa Cywila...


... który tuż obok ma swoją ulicę.


Dziękuję za uwagę i zapraszam na kolejne wirtualne wycieczki. :)

piątek, 18 maja 2012

Po co startować?

Takie pytanie zadał mi niedawno jeden znajomy, który nigdzie nie startuje, pomimo że jest jedną z najbardziej sprawnych fizycznie osób, jakie znam. Po prostu nie czuje potrzeby rywalizacji. Wiem, że takich osób jest całkiem sporo (obok nieco zaskakujące zdjęcie Sahiba, który śpi przykryty szydełkowym żółwiem - żółw symbolizuje w naszej kulturze, wspólnie ze ślimakiem, tych wszystkich, którzy nie lubią się za niczym uganiać).

Pytanie zawisło w powietrzu bez sensownej odpowiedzi i skłoniło mnie do rozmyślań. Doszły do tego rozmowy o cierpieniu, które pojawiły się na DyMn-ie. Dziś będzie zatem wpis nieco patetyczny.

Trzeba odróżnić samo startowanie (dla przygody, dla towarzystwa, z innych powodów) od ścigania się. Jedno nie musi oznaczać drugiego, choć często tak właśnie kojarzymy zawody sportowe. Sport łączy się z rywalizacją jak marchewka z groszkiem. Rozumiem jednak, że zwolennicy „slow life” albo braku rywalizacji w życiu, wyznawcy niektórych filozofii głoszących ascezę, umiar i harmonię patrzą na rywalizację podejrzliwie. Pozornie wydaje się, że rywalizacja pasuje jak ulał do konsumpcyjnego, szybkiego stylu życia, jaki dominuje na Zachodzie.

Jednak nie ma sensu porównywać zawodów sportowych do wyścigu szczurów albo nadmiernej konsumpcji. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do nich przynoszą mnóstwo pozytywnych  wartości.

Przeciwnicy sportowej rywalizacji mogą tu pomachać argumentem, że przecież można robić inne fajne rzeczy na świeżym powietrzu, w gronie znajomych, można też uprawiać sporty rekreacyjnie i niezobowiązująco. Wycieczki rowerowe to świetna sprawa, tak samo jak leżenie na trawie albo gapienie się na rzekę (najlepiej wszystko to naraz). Jednak pewne odczucia dostępne są człowiekowi dopiero wtedy, gdy przypina numer, gdy czeka na sygnał startu albo wreszcie po ciężkim finiszu przekracza linię mety.

Ponieważ interesują mnie głównie dłuższe, przynajmniej kilkugodzinne zawody „w krzakach” czyli na orientację, to na nich chciałabym się skupić. Współczesny człowiek Zachodu ma w swoim życiu niewiele sytuacji, gdy odczuwa jakiś fizyczny dyskomfort. Samochody, samoloty, klimatyzacja, dostęp do jedzenia i wody, ogrzewanie i ciepłe ubrania zimą sprawiają, że trzeba się naprawdę postarać, żeby zmarznąć, zmoknąć, poczuć głód, ból, odwodnienie albo skrajne zmęczenie. Odczucia, które dla naszych łowiecko-zbierackich protoplastów były na porządku dziennym.

Z drugiej strony mało kto ma w sobie tyle masochizmu, żeby nie wychodząc z domu fundować sobie takie atrakcje. Inaczej jest na przykład w wysokich górach, gdy nie ma wyboru. Zawody są czymś pośrednim. Mamy wybór (zawsze można zejść z trasy) i różne sytuacje są pod większą kontrolą niż podczas ekstremalnych wypraw. Mimo to zawody sportowe dają szaremu człowiekowi szansę na poczucie się mocnym, wyjątkowym, niesamowitym i zbratanym z przyrodą. W pewien sposób zbliżają nas do naszych dalekich przodków, a jednocześnie są namiastką wyprawy w nieznane - w pigułce. Wystarczy wolny weekend, żeby kompletnie oderwać się od znanych miejsc i sytuacji. Są też podróżą do wnętrza siebie, oglądaniem swoich reakcji, sprawdzaniem się sam na sam z trudnościami, a może losem.

Prawda jest taka, że zawody bolą. Po kilku godzinach na rowerze bolą kolana*, tyłek*, plecy*, ręce*, łzawią oczy*, jest za zimno*, za gorąco*, za mokro*, żołądek jest zaklęśnięty*, nogi pieką od pokrzyw*, ręce i nogi są odmrożone*, wkurza siodełko*, kask*, kierownica*, buty*, koszulka*, spodenki*, okulary*, mapnik* (* - niepotrzebne skreślić). Warto o tym pamiętać, gdy bezmyślnie klika się na zgłoszenie na kolejną turę w Pucharze Umartwiania Ciała i Ducha (zwanym w skrócie PPM albo PMnO) i być psychicznie gotowym na cierpienie.

A przez cierpienie, wiadomo - do gwiazd!

Co to za gwiazdy? Motywacja, sprawność, wytrwałość, cierpliwość, wspaniałe znajomości, nowe ciekawe miejsca (serio, serio, czy inaczej zaliczyłabym np. najwyższy szczyt zachodniopomorskiego?), obcowanie z przyrodą, poczucie wyjątkowości, poczucie wspólnoty, rozwój sportowy, rozwój w innych dziedzinach, endorfinowy haj na mecie. Czy to mało?

A Wy - dlaczego startujecie?

wtorek, 15 maja 2012

DyMnO 2012 albo dylematy podwyszkowskie

Czy zauważyliście, że „DyMnO 2012” brzmi prawie jak „Euro 2012”? :)

A  dlaczego dylematy? Bo było tak.

Chcę jechać w lewo, jadę w prawo. Dla kogoś, kto tak jak ja ma problem, z której strony ominąć kamień lub korzeń na drodze, mapa z 35 punktami kontrolnymi to wyrafinowana tortura. Każda decyzja - podjęta, ale tak trochę na niby, nieostatecznie, może ulec zmianie w każdej chwili... i czasem ulega.

Gośka Czeczott odjeżdża na asfalcie. Sto metrów, pół kilometra, tak lekko i bez wysiłku. Spotykamy się, ciągle spotykamy, przy kolejnych punktach. „Co za forma! Kosmos i kobieta-legenda polskiego AR. A ja? Uciekam po krzakach, robię głupie warianty. Pojadę gdzieś naokoło, co chwilę coś wtapiam, a wygrana przecież należy się lepszym.” Tak sobie myślę (i o wszystkich dniach, kiedy nie chciało mi się trenować), ale zaraz potem przekora, duch walki - ja też chcę wygrać! I robić nareszcie dobre, skuteczne, szybkie i krótkie warianty!

Prześladuje mnie myśl, że zabraknie mi jedzenia, a wtedy koniec. Tylko to, co w kieszeniach i śmiej-żelki na czarną godzinę - mało. Wpadam do sklepu, rzucam 3 zeta na ladę, „proszę-dwa-batoniki-reszty-nie-trzeba”. Na mecie wyciągam te niezjedzone zapasy, ciepłe, lekko zdeformowane, i ciasteczka - połamane...

Rower - taka szkoda nowego napędu, pięknej kasety i pięknego łańcucha. Ale - to tylko rower, jest do jazdy, trochę błota-piasku-wody-patyków przecież mu nie zaszkodzi. I brnę przez wrogi teren, hak cudem nie urwany do końca. A poznał bliżej i sosnę, i brzozę, i witki wierzbowe. I sama nie wiem, co jeszcze, bo czasem wolałam nie patrzeć na te harce.

Czy to zawody, czy to jeszcze ściganie? Od pewnego momentu nikogo nie spotykam. W tej majowej, jaskrawej, niepowtarzalnej zieloności - tylko sarny, zające, sójka zmokła jak kura, zaciekawieni mieszkańcy po wioskach i jeden tańczący pies. Czasem, rzadko, tylko w bliskości punktów - charakterystyczna sylwetka - rower z mapnikiem, rowerzysta w kasku, a więc nie ten miejscowy, na ukrainie...

Wiele myśli, gadanie do siebie, liczenie na głos metrów, przepowiadanie sobie dalszej marszruty. Smutno-nudno samemu, ale - taka wolność. Jadę, gdzie zechcę, gadam albo śpiewam, albo mogę nic nie mówić. Mijają kilometry i godziny. Stanąć, pomyśleć, przełożyć mapę (4 kartki A4!), nierozwiązywalny dylemat lewo-prawo, co opuścić, długo asfaltem czy krótko przez bagno. Wszystko jedno, nikt nie będzie miał pretensji, tylko sama do siebie.

Są ślady po ścince, pniaki świeże, gałęzie rzucone w błoto. Skoro byli tu drwale, to przecież jakoś dotarli. W kaloszach może? Ale - czy pozyskania na terenach bagiennych przypadkiem nie robi się zimą? O, gdybym uważniej czytała Sahibowe książki, te jego podręczniki, „Hodowle lasu”...

Bagno... ale do punktu tak blisko! Szkoda zawracać. Zwątpienie, złość. Nie na pokrzywy, komary - one są u siebie, to ja zupełnie niepotrzebnie wybrałam się do nich w gości. Wracać? Ale za mną ten rów, który ledwo przeskoczyłam, rower poleciał, ja na niego, wczołgałam się jakoś... Nie, to już przejdę przez to bagno, nie może być przecież daleko. W ostatniej chwili widzę, jeszcze trochę wysiłku, a tam jest on - lampion! Spłowiały, niewysoko, podniósł morale, wykąpane w zdradliwym błocku.

Ile jeszcze czasu? Tylko 50 minut? Budzik nastawiony, będzie dzwonił co pięć minut w kieszeni. Zdążę czy nie? Ostatni punkt wygląda tak kusząco, po drodze. Brać? A jeśli nie zdążę? Nie ma spóźnień, limit sztywny. Ale droga fantastyczna, szybki szuter, przy punkcie jeszcze wskazówka od Piotrka Buciaka. Zdążę, już wiem. Jadę więc, bliskość mety i limitu są jak skrzydła!

Tak to było na tegorocznym DyMnO w Starym Bosewie. Tak, i dużo, dużo więcej. Myśli, cierpień, małych sukcesów i małych porażek, bratania się z przyrodą (czasem w stopniu daleko większym, niż bym sobie życzyła) i z samą sobą - też. Padał deszcz, świeciło słońce, tereny były prześliczne, a drogi - mimo moich narzekań - wyjątkowo przejezdne i twarde. Podobnie jak na poprzednich edycjach tej imprezy, a jednak inaczej. Na obiad buraczki i ziemniaczki, kompot! Na mecie dopiero okazało się, że Gośka, którą tak bardzo chciałam dogonić na początku, niestety musiała zjechać wcześniej z trasy. Ale - jeszcze będzie okazja się ścigać, nie raz i nie dwa.


Dla ciekawych moja kolejność:
start-35-17-33-18-20-19-34-21-22-24-32-
29-30-31-28-26-27-4-3-25-23-2-1-5-6-7-8-9-15-11-meta
Dystans: 156,8 km. Brak 6 pk (wliczając OS jako 1 pk). Ten wynik dał mi 1. miejsce w kategorii kobiet i 9. open.

Zdjęcie ze startu zawdzięczam Łukaszowi Drażanowi, który nie zważając na siekący, zimny deszcz cierpliwie czekał z aparatem aż ruszy start masowy naszej trasy... z powodu główkowania nad mapami rozciągnięty podobno aż do 30 minut. :)

piątek, 11 maja 2012

W co się ubrać

„W co się ubrać” - przysłowiowy dylemat każdej kobiety męczy mnie przed każdymi zawodami, częściej niż przed wyjściem na miasto lub imprezę. Być może jestem nienormalna. Tłumaczy mnie jednak to, że na zawodach bywam ostatnio częściej niż na ekskluzywnych party w eleganckich strojach.

Dziś mamy 30 stopni, pracuję w pareo i popijam terere (tak, wiem, nie każdy ma tak dobrze), ale na jutro prognozy zapowiadają deszcze oraz wykres temperatury spadający niczym podczas krachu na giełdzie. Jutro, dla niewtajemniczonych, odbędzie się DyMnO, tym razem w Starym Bosewie.

Pomimo ciągłych, nieustannych i wytrwałych dążeń do minimalizmu, także w pakowaniu, musiałam pożyczyć trochę większy plecak Sahiba, który nadaje się na miesięczny wyjazd, choć planuję być poza domem ledwie półtora dnia. Nie mam pojęcia, jakie brać spodenki, jaką koszulkę, bidon czy camela. Ponieważ bardzo nie lubię jeździć z plecakiem, staram się na trasie mieć tylko to, co na sobie i w kieszonkach koszulki. Lub koszulek. Wigor zdradził mi kiedyś swój tajny patent na jazdę w podwójnej koszulce, aby zwiększyć liczbę kieszeni z trzech do sześciu.

Dobrze, że rowery mam tylko dwa. Koszulek najwyraźniej za dużo.

Taa... odblaskowe kolory są podobno modne w tym sezonie... 
jakby ktoś nie wiedział.

środa, 9 maja 2012

Majówka obrazkowo

Zaczęło się nietypowo jak dla nas - na wodzie. Od Przedborza do Inowłodzia, po drodze namiastka morza w postaci Zalewu Sulejowskiego. Parafrazując znane niektórym zaproszenia na MTBO - „polecam wszystkim, którzy mają kajak.”


Od czasu do czasu bywało nawet romantycznie. „Wszystko gdacze, skacze, lata” - jak stwierdził kiedyś nasz kolega inżynier. Wiosna.


Porzuciwszy kajaki, tę samą rzekę zwiedzaliśmy rowerowo. Most zbudowany z siatki drucianej, blachy, drewna i asfaltu. Szczytowe osiągnięcie inżynierii lądowej w powiecie białobrzeskim.


Ten sam most od góry. Sahib wcina pożywne rogaliki, kontemplując upływ czasu symbolizowany przez płynącą wodę.


Nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza „rowerowa pogoda”. Kilka godzin później, między sadzonkami papryki a taczką przeczekujemy burzę, nomen omen koło miejscowości Grzmiąca. Po dwóch godzinach mamy dość i na mokro robimy jeszcze 70 km. Po drodze zjadamy 2 paczuszki sezamków i 2 cukierki.


Majówkę kończy akcent leśny. Rezerwat Modrzewina, który jest polskim odpowiednikiem zaczarowanej puszczy Lorien. Na rowerzystów czekają w nim różne atrakcje, pozwalające wyrobić bułę i korzystne cechy charakteru.


A jak Wam minął długi weekend? Sportowo czy imprezowo?

środa, 25 kwietnia 2012

Razem czy osobno?


Przy okazji Maratonu Terenowego Blisko Otwocka wspomniałam, że jechałyśmy wspólnie z Moniką i miałam wrażenie, że coraz lepiej współpracujemy na trasie. Gdy wracałyśmy do domu, Monika namówiła mnie, żebym napisała coś o wadach i zaletach wspólnej jazdy na tego typu zawodach. Startowałam zarówno samotnie, jak i z różnymi osobami. Czasem było to zaplanowane, czasem zupełnie spontaniczne - ot, spotkanie na trasie, które owocowało dalszym wspólnym napieraniem. Miałam przyjemność oglądać w akcji naprawdę wyśmienitych nawigatorów, zarówno na zawodach rowerowych, jak i pieszych. Jednak poniższy tekst dotyczy głównie długodystansowych zawodów rowerowych na orientację.

Regulaminy imprez rowerowych z cyklu PPM nie zakazują wspólnej jazdy. Jest ona jak najbardziej dozwolona (na Odysei istniała nawet konieczność startu w parach) i powiedzmy sobie szczerze - dla zawodników traktujących te zawody przede wszystkim jako dobrą zabawę i towarzyski piknik - to właśnie stanowi o uroku tego typu imprez. Według mnie bardzo fajne jest to, że obok „samotnych wilków” pokonujących trasę po optymalnych wariantach ze średnią powyżej 20 km/h można spotkać grupy znajomych, którzy właśnie znaleźli wspólnie punkt kontrolny, wyciągają z plecaków kanapki i pstrykają zdjęcia, korzystając ze słoneczka i pięknego krajobrazu. W takiej ekipie nawet wspólne łatanie dętki albo zgubienie się w lesie jest wesołą przygodą. I niech tak będzie. Myślę, że ci ostatni znają odpowiedź i mogą nie czytać przydługiej reszty - razem weselej, zabawniej, bezpieczniej.

Jeśli ktoś chce się jednak ścigać, to mogą go najść słuszne wątpliwości - razem czy z partnerem? A jeśli „z”, to z kim? Tekst podzieliłam na kilka aspektów i są to raczej luźne rozważania niż odpowiedź na tytułowe pytanie.

Partner
Jeśli decydujemy się na wspólną jazdę, to wybór partnera jest kluczowym zagadnieniem. Musi to być ktoś, kogo choć pobieżnie znamy - wiemy, jakie ma możliwości fizyczne, umiejętności nawigacyjne. Jednocześnie ktoś, z kim układ będzie jasny - w razie czego rozdzielamy się i każdy jedzie na swój wynik. Musimy mieć pewność, że jest to osoba, która poradzi sobie wówczas sama (oczywiście nie piszę tu o ekstremalnych sytuacjach w rodzaju poważnej kontuzji - w takiej sytuacji chyba każdy wie, co robić). Jeśli jest to ktoś, kogo znamy z treningów albo życiowy partner - to tym lepiej. Łatwiej wtedy zgrać tempo, nawigację, zrozumieć nastroje i kryzysy, które po kilku godzinach pojawią się po kilku godzinach. Można wyczuć, kiedy partner traci koncentrację nad mapą, a nawet zasypia, kiedy trzeba zwolnić, a kiedy wziąć go na ambicję. Jazda z przypadkową osobą jest pod tym względem trudniejsza. Zawody są dla wielu osób sytuacją ekstremalną, stresującą. Jednocześnie zmęczenie, konieczność koncentracji, różne mniejsze i większe błędy nawigacyjne łatwo mogą spowodować wybuch, nawet u miłego kolegi, z którym wcześniej świetnie dogadywaliśmy się na treningach. Warto być psychicznie przygotowanym na to, że można kogoś poznać od tej „ciemniejszej” strony.

Styl jazdy, wytrzymałość
Każdy z nas ma nieco inny rytm na zawodach, związany z predyspozycjami, stylem swojej jazdy. Jedni szybko zaczynają, ale po jakimś czasie dopada ich kryzys. Inni jadą bardziej asekurancko, zawsze poniżej możliwości, ale za to równym tempem, a jeszcze stać ich na ostry finisz. Jedni to typowi „górale” i wolą podjechać 100 metrów, inni objadą nadkładając 5 km. Ktoś woli przez piach, ale krócej, inny dłużej, za to asfaltem. Czasem na wybór drogi wpływa sam sprzęt. Dlatego im większa grupa, tym będzie jechała mniej efektywnie, w końcu na każdym odcinku ten najwolniejszy stanowi o prędkości takiego peletonu.
Warto też nie dać się zajechać na początku, jeśli partner jest dużo mocniejszy.

Kryzysy
Czy w takim razie w ogóle jazda z drugą osobą ma sens? Według mnie tak. Słabszy będzie jednak się motywował i starał nadążyć. Nasze możliwości są często większe niż nam się wydaje, a druga osoba potrafi niesamowicie zmotywować. Poza tym kryzysy pojawiają się u różnych osób w innych momentach, więc takie „ciągnięcie się” na zmianę ma sens! Dochodzi do tego już typowo fizyczna pomoc, jak jazda na kole albo wspólne pokonywanie niezamierzonych przeszkód terenowych, jak strumyki, zwalone pnie, jary - o ile łatwiejsze, gdy ktoś pomoże, poda rowery.
Negatywny aspekt wspólnej jazdy jest taki, że gdy towarzysz z jakiegoś powodu rezygnuje, może się pojawić pokusa, żeby zrobić to samo.

Tempo
Na tempo wpływają wszystkie dodatkowe czynności (wyciąganie jedzenia, podbijanie punktu, przekładanie mapy, podnoszenie siodełka i tak, nawet sikanie), więc warto być zgranym. Dwie osoby wydają mi się optymalną grupą, jeśli chodzi o szybkość (choć zdarzają się wyjątki - bardzo szybkie kilkuosobowe peletony mocnych zawodników, spośród których tylko jeden nawiguje, a reszta nadaje tempo).

Charakter
Nie każdy jest w stanie znieść dłużej towarzystwo innej osoby, rozmowy, narzekania, dyskusje nad mapą, żarty. Niektórych to dekoncentruje i męczy. Są też tacy, którzy nie lubią jeździć samotnie, a nad mapą wręcz uwielbiają dyskutować w trakcie jazdy. Wiele zależy od charakteru i podzielności uwagi. Z drugiej strony taka wspólna jazda rozwija pewne społeczne cechy, co można uznać za zaletę. Jak w życiu. ;)

Koncentracja
Warto wspomnieć tu o tym, że gdy obie osoby nawigują, odpowiedzialność za sukces rozkłada się. Łatwo wtedy zdekoncentrować się, stracić kontrolę nad mapą i licznikiem. Jeśli przydarzy się to naraz obu zawodnikom, może ich spotkać przykra niespodzianka, łącznie ze zgubieniem się, przeoczeniem punktu itp.

Nawigacja
Ogromnie ważnym aspektem wspólnej jazdy jest nawigacja. Składa się na nią wybór trasy (w przypadku scorelaufu), wariantów przejazdu pomiędzy punktami, a następnie realizacji zamierzonej trasy w terenie. Wspólne nawigowanie stwarza wiele ciekawych możliwości, takich jak podział zadań (na przykład jedna osoba kontroluje mapę, druga podaje wskazania licznika, albo jedna z osób ma zawsze na wierzchu opisy punktów, albo - jak kiedyś na DyMnO - jedna z osób wkłada do mapnika szczegółowe mapki, druga mapę zwykłą). Niesie też niestety możliwość konfliktu, gdy pomysły są różne. Na ogół jednak burza mózgów jest tu zaletą. Obie osoby przedstawiają swoje pomysły, i o ile ich umiejętności i preferencje terenowe są podobne, szybko decydują, który pomysł jest lepszy. Ważna jest otwartość na improwizacje (nie zawsze udaje się zrealizować plan co do joty, mapy bywają koszmarnie nieaktualne), umiejętność odnajdywania się w terenie, wzajemne kontrolowanie się (na przykład na skrzyżowaniach, gdy trzeba zmierzyć odległość, warto sobie o tym nawzajem przypomnieć).
Jadąc samemu łatwiej improwizować i podejmować szybkie decyzje o zmianie wariantu.
Nie zawsze jest tak idealnie, że jedzie ze sobą dwójka nawigatorów o identycznych umiejętnościach. Może być tak, że jedna osoba lepiej wymyśla warianty, druga je realizuje. Wiem, że moją mocniejszą stroną jest realizacja wariantów w terenie, dlatego na etapie planowania przelotu między punktami staram się słuchać Moniki albo Sahiba. Oboje mają bardzo fajne pomysły, które nie raz mnie zadziwiały. Innym sposobem na „podzielenie się nawigacją” jest naprzemienne realizowanie kolejnych przelotów między punktami.

Satysfakcja
Nierówny podział obowiązków nawigacyjnych w teamie (w skrajnych przypadkach nawiguje tylko jedna osoba) może powodować, że zawodnik wyłączony z tej czynności będzie po zawodach czuł niedosyt i brak satysfakcji z wyniku. W końcu startujemy w zawodach „na orientację” nie tylko dlatego, że mamy rowerową moc (wystarczyłby maraton MTB), ale także dlatego, że lubimy nawigacyjne szarady i niespodzianki, które wynajdują dla nas budowniczowie tras.

Przy punkcie kontrolnym
Na niektórych zawodach znalezienie punktu kontrolnego w postaci płaskiej kartki przyczepionej „z tyłu drzewa” może stanowić nie lada problem. Na pewno łatwiej „czesać las” w dwie lub więcej osób. Z drugiej strony łatwo wtedy o rozdzielenie się - a na szukanie się też traci się czas!
Jeśli konkurencja jest blisko, to w dwie osoby trudniej oddalić się z punktu niepostrzeżenie.

Kozackie pomysły
Jadąc z kimś dużo łatwiej decydować się na ryzykowne albo wręcz głupie pomysły, jak przeprawy przez bagna i rzeki. Co czasem się mści... Tak na zeszłorocznym Funex Orient straciłyśmy z Moniką około godziny zaplątane w bagno, którego ostatecznie i tak nie pokonałyśmy. Żadna z nas nie pakowałaby się tam samotnie!

Amok
Mając partnera łatwiej uchronić się przed pokusą, którą obserwuję u siebie często, zwłaszcza na początku zawodów - żeby w amoku pognać za jakąś szybką grupą (która zaraz się zgubi, albo mi się urwie i za chwilę nie będę wiedziała, gdzie w ogóle jestem).

Bezpieczeństwo
Rozumie się samo przez się. Razem jest bezpieczniej, zwłaszcza nocą, w górach albo w trudnych warunkach. Łatwiej wspólnie poradzić sobie z awariami. Łatwiej i sprawniej zrobić zakupy w przydrożnym sklepiku. Na szczęście wypadki zdarzają się rzadko (jazda na orientację jest mniej ryzykowna niż maratony MTB, w których startują tłumy) - i oby było ich jak najmniej. Jednak w razie kontuzji i braku zasięgu albo rozładowanej komórki, towarzystwo jest bezcenne!

Sprzęt, jedzenie
Jadąc z kimś można wymienić się batonikami, wesprzeć napojami albo jakimś ciuchem od niepogody. Pamiętam, jak na jednym Waypointrace uratował mi skórę  Paweł R., pożyczając w czasie ulewy kurtkę! W przypadku zgubienia tak kluczowych elementów jak mapa, licznik, światło (nocą) albo kompas, towarzystwo drugiej osoby umożliwia wciąż ukończenie zawodów, dotarcie do bazy.

Nauka
Startując z kimś można się bardzo dużo nauczyć. Mam tu przede wszystkim na myśli nawigację, ale nie tylko. Jeśli druga osoba sprawniej pokonuje techniczne odcinki, to siłą rzeczy próbujemy za nią nadążyć i pokonywać je podobnie.

Rutyna
Z drugiej strony częste startowanie tylko z jednym partnerem może prowadzić do zbyt dużej rutyny. Startujemy, dogrywamy się, znamy swoje słabe i mocne strony, każdy robi swoje. I nagle, gdy przyjdzie wystartować samemu, można poczuć się niepewnie i nieswojo.

Trening
Wiele osób traktuje wspólny start w zawodach indywidualnych jako trening przed innymi, zespołowymi imprezami, na przykład rajdami przygodowymi. Na pewno jest to trening bardziej miarodajny niż zwykła pojeżdżawka koło domu.

Etyka
Na koniec zostawiłam aspekt wcale nie najmniej ważny. O ile w przypadku osób luźno traktujących rywalizację i zajmujących dalekie miejsca, nie ma to znaczenia, to już w przypadku czołowych zawodników może pojawić się krytyka wspólnej jazdy. Z tego, co wymieniłam wcześniej wynika, że zalet jest mimo wszystko więcej niż wad. Zatem jadąc z odpowiednim partnerem o podobnych możliwościach, można uzyskać lepszy wynik niż jadąc samemu. Wspólna jazda zawodników z czołówki może (choć nie musi) prowokować krytyczne głosy.

A jakie jest Wasze zdanie - wolicie napierać razem czy osobno?

PS. Zdjęcie - już z myślą o majówce. :)