sobota, 12 sierpnia 2017

Szwecja rowerem - wrażenia po 2 wyjazdach

(Postanowiłam odkurzyć trochę ten blog - miałam to zrobić już w zeszłe wakacje, ale nie wyszło. Tym razem jest okazja i motywacja.)

Kilka osób dopytuje się, jak jeździ się po Szwecji rowerem?

W Szwecji spędziliśmy z Sahibem na rowerach, jeżdżąc z sakwami i śpiąc w namiocie:
- 2,5 tygodnia w zeszłym roku, około 700 km, prom Gdańsk-Nynäshamn (Polferries), region: Södermanland, do jeziora Hjälmaren;
- 3 tygodnie w tym roku, około 900 km, prom Gdynia-Karlskrona (Stenaline), regiony: Blekinge, Olandia, Smalandia.


Ograniczę się więc w tym opisie do południowej i dobrze dostępnej z Polski części Szwecji.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Krzysztof Suchowierski „Rowerem przez mrozy Jakucji” - recenzja książki

Krzyśka Suchowierskiego poznałam po jego pierwszej polarnej wyprawie podczas slajdowiska w warszawskim Południku Zero w 2014 roku. Polarnych wypraw jest ostatnio na pęczki, ta jednak była jedyna w swoim rodzaju. A to dlatego, że środkiem lokomocji były na niej... rowery! Temperatury dochodzące do -55°C, 3700 km przez rzadko zaludnioną Jakucję - brzmi abstrakcyjnie? Pewnie nawet dla tych, którzy startowali w śnieżnych edycjach Nocnej Masakry, albo lubią sobie pojeździć w słoneczny zimowy dzień przy -10°.

Przed wyprawą wiele osób odradzało Krzyśkowi pomysł. Mimo wszystko udało mu się znaleźć sponsorów, kupić sprzęt i dołączyć do dwóch Rosjan, Ioanna i Igora, z którymi umówiony był na Syberii. Walcząc z mrozem, któremu ulegają nie tylko ludzkie ciała, ale także sprzęt, ostatecznie pokonali zamierzony dystans z Neriungri do Czerskiego, częściowo po dostępnej tylko zimą drodze - zimniku Arktika. Pozasportowym celem ekspedycji było odwiedzenie lokalnych muzeów, a także upamiętnienie miejsc po zsyłkach i łagrach, których nie brakowało na tym terenie...

Mając w pamięci zdjęcia i opowieści ze spotkania z Krzysztofem, z ciekawością sięgnęłam po książkę, która właśnie debiutuje na rynku. Wydana jest bardzo starannie przez wydawnictwo Inne Spacery, kojarzone z książkami o tematyce sportowej. Kolorowa obwoluta, wklejki ze zdjęciami, a co ważne przy książkach podróżniczych - z poręczną, szczegółową mapą, na której zaznaczone są miejscowości, przez które przejeżdżała ekipa. Jedyne, do czego bym się przyczepiła (jako kartograf z wykształcenia), to brak na mapie siatki geograficznej - przydałoby się chociaż koło podbiegunowe, a także brak podziałki liniowej. Jakucję zwykle widujemy gdzieś w kąciku mapy całej Rosji, przez co nie zdajemy sobie sprawy, jak duże to terytorium. Dobrym pomysłem byłoby ewentualnie zamieszczenie na mapie konturu Polski w skali mapy - rozwiązanie stosowane z powodzeniem w atlasach szkolnych.

Książka oparta jest na dziennikach, które Krzysztof spisywał podczas wyprawy. Od razu uprzedzę - nie jest to wielka literatura, ale też nie ma takich ambicji. Krzysztof zresztą na spotkaniu autorskim żartował z własnych umiejętności polonistycznych. Nie znajdziecie tu długich zdań, niesamowitych metafor i opisów. Zdania są proste, właśnie w stylu dziennika, a przekaz maksymalnie konkretny. Z rzadka Krzysztof dzieli się refleksjami natury ogólnej czy filozoficznej i chyba dobrze, bo czy jest to cel literatury podróżniczej? Wielką zaletą jest skromność Autora, jego dystans do samego siebie i popełnianych błędów, pokora wobec własnej niewiedzy i braku doświadczenia, a także szczerość, z którą opisuje także te „ciemne” strony podróżowania, jak zwątpienie, nerwy i zniechęcenie. Przyznaję, że właśnie te fragmenty najbardziej mnie poruszyły.

„Ioann mówi, że ta podróż na północ nas zmieni. Ale ja uważam, że człowieka jest bardzo trudno zmienić. Że przejechanie na rowerze paru tysięcy kilometrów w uciążliwym mrozie człowieka nie zmieni. Może co najwyżej wnieść niewielką drobinę, dzięki której człowiek stanie się lepszym, A to już coś.”

Byłam w Rosji dwukrotnie i za każdym razem zadziwiał mnie ten kraj - nie tylko bezkresne przestrzenie i cudowna przyroda, ale też ludzie - tym serdeczniejsi, im dalej było od cywilizacji. Relacja Krzysztofa potwierdza tę tendencję. To właśnie dzięki ludzkiej dobroci w dużej mierze wyprawa zakończyła się sukcesem. Miejscowi dzielili się jedzeniem, zapraszali na nocleg w cieple, użyczali telefonów, pomagali w kontaktach. Człowieczeństwo w pełni objawia się w tak ekstremalnych warunkach jak jakucka zima, i to jest bardzo dobra informacja, bo tu w cywilizacji zdarza się w nie wątpić...

Dla nas, rowerzystów, to lektura podwójnie ciekawa, a to za sprawą szczegółowo omówionego ekwipunku (lista na końcu książki), patentów na mrozy (np. owijanie siodełek futerkiem z renifera!), problemów z rowerem, które pojawiają się poniżej -30°C. Przy tej temperaturze, jak twierdzi Krzysztof, jazda nie różni się już zbytnio od letniej przejażdżki... Cóż, mogłabym się spierać o próg termicznego komfortu na rowerze. Jednak dopiero poniżej -30°C zaczynają się ponoć prawdziwe schody - brak przełożenia napędu, pękające obręcze, niemożność wymiany dętki, plastik i guma tracące właściwości, do których jesteśmy przyzwyczajeni.

Polecam lekturę, tylko ubierzcie się ciepło i zaparzcie herbatkę - opisy prawdziwego Mrozu są mocno sugestywne. ;)

link do strony wydawnictwa

PS. W tym roku Krzysztof odbył kolejną wyprawę na Kołymę, tym razem z sankami. Tej wyprawie poświęcone było spotkanie w Południku Zero w miniony poniedziałek.

środa, 13 maja 2015

Majówka

Krótka, ale za to intensywna. W dobrym tego słowa znaczeniu - to znaczy: towarzyska (odwiedziliśmy dawno nie widzianego kolegę Pawła w Wisznicach), krajoznawcza, sportowa.

Gdzie leżą Wisznice? Pod wschodnią granicą, około 20 km od Bugu, nieco na północ od Poleskiego Parku Narodowego, nad rzeczką Zielawą. Okolica ma w sobie coś magnetycznego, zwłaszcza wiosną, gdy zieleń aż kole w oczy, a płaska przestrzeń rozwija się jak dywan. Nie ma tu może spektakularnych puszcz, gór ani bagien... ale dla chcącego - nic trudnego. Były zatem warianty po chaszczach, lasy ciągnące się godzinami za sprawą piachów po piasty (dobra, trochę przesadziłam) i dzikie zwierzęta.

Wokół Wisznic można natknąć się na pozostałości po mozaice narodów, która drzewiej zamieszkiwała te ziemie. Z obiektów turystycznych zaliczyliśmy dawną drewnianą cerkiew w Ortelu Królewskim - prawdziwe cacko, klimatyczny mizar w Studziance, muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego w Romanówce, Kodeń (pierogi!) i monastyr w Jabłecznej, o którego uroku decyduje tak położenie wśród starorzeczy Bugu, jak i kapiące od złota dachy. Nie mogę pominąć na tej liście rezerwatu Warzewo i najwyższej w okolicy Góry Grabowskiej, która do połowy została już przekopana w celu pozyskania piasku.

Wróciliśmy z majówki w towarzystwie czterech sympatycznych straszyków australijskich, których hodowlą zajmuje się Paweł w wolnym czasie, tj. kiedy nie biega.






czwartek, 23 kwietnia 2015

Jak się rozgrzać w zimny dzień

Ostatnio miałam iść na rower z Moniką i jej mężem Piotrkiem przy +5°C i mocnym wietrze. Zanim wyjechałam na spotkanie z nimi, Sahib wmusił we mnie gigantyczną porcję ciepłej jajecznicy z porami, pieczarkami i rzodkiewkami oraz herbatę z kardamonem.
Lekki strój i wio!
Polecam tę metodę (całkiem eko, nie?), było cieplutko.

czwartek, 26 czerwca 2014

Na jagody

Jagody, bzyczenie komarów, zapach autanu... Urok lata w pełni!
Na jagody oczywiście rowerem - 20 minut jazdy od domu.
Rower coraz częściej służy mi do przemieszczania się, sport odbywa się przy okazji. Życie bez samochodu bywa ciekawsze, choć czasem trudniejsze.
Jagód, swoją drogą, bardzo niewiele. Wyglądają na wyczesane grzebieniami. Pewnie poszukam lepszego miejsca gdzieś dalej. Tymczasem lecę piec sernik z jagodami. ;)

(Właściwie to nie chciało mi się iść po ser i zrobiłam jak zwykle gryczany biszkopt.)


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Podwarszawskie china town

Jaka gmina, takie china town. Nasze mieści się w Wólce Kosowskiej - przy Szosie Krakowskiej, ok. 10 km na południe za Jankami. To olbrzymie centrum handlowe zdominowane przez Azjatów. Leży na szlaku wielu naszych popularnych wycieczek: z Piaseczna do Lasu Młochowskiego, do Radziejowic, Petrykozów, Grodziska Mazowieckiego itd.

Wólka Kosowska bywa też samodzielnym celem naszych przejażdżek, a to ze względu na liczne sklepy spożywcze z żywnością orientalną. Ceny są niższe niż w tego typu obiektach w Warszawie, a wybór ogromny. Najczęściej kupujemy tam papier ryżowy do sajgonek (500 g = ponad 70 płatów = 7 zł), makaron ryżowy, różne ziarna i przyprawy. Zdarza się też nabyć bataty, szpinak, kolendrę (pęczek = 1,5 zł) albo świeżutkie, niepaczkowane tofu prosto ze skrzynki (kostka = 3 zł).

Bariera językowa, jak wiadomo, w handlu nie stanowi wielkiej przeszkody. Zresztą sprzedawcy nieźle opanowali liczebniki. Standardy sanitarne są nieco inne niż te, do których przywykliśmy, w bocznych uliczkach walają się śmieci, no i w tygodniu jest to bardzo ruchliwe miejsce. Mimo tych mankamentów polecam zakupy żywnościowe w Wólce.

Zabierzcie tylko odpowiednio duże sakwy. ;)


czwartek, 29 maja 2014

Bez mapy, bez GPS

Lubię włóczyć się po okolicy. Kiedy jeżdżę sama, nie muszę się spieszyć, oglądać na wcześniejsze plany. Czasem skręcam wtedy w drogi zwykle omijane, jakieś polne miedze, w które nigdy się nie zapuszczaliśmy. W ten sposób odkrywam nowe połączenia znanych miejsc. Ostatnio znalazłam nowy, duży staw, obok którego przejeżdżaliśmy setki razy.

Lubię spotkać gdzieś w polu pracującego człowieka. W pełnym słońcu zatrzymać się i zapytać o drogę. Każdy ma teraz GPS i mapy w komórce (ja nie mam). Podobno coraz mniej osób pyta o drogę. A to taki sympatyczny zwyczaj.

GPS nie powie Wam, czy droga jest zarośnięta, czy błota dużo, czy się przejedzie rowerem i czy w tym gospodarstwie na horyzoncie nie mają zwyczaju puszczania luzem psów.*

* Zwyczaj, którego bardzo nie lubię...

wtorek, 11 marca 2014

Przeciwko cyfrze

„Tak właśnie rodzi się opętanie cyfrą. Dopada każdą szlachetną dyscyplinę: poezję, muzykę i trud naukowca. Cyfra jest podstępną alfonsicą, która w zamian za miłość naszego życia podsuwa ponętną kurwę - sławę. Ta dziwka czyni z nas wygłodzone widma pożądające jedynego ścierwa - uznania i zaszczytu. Wprawdzie ścierwo-zaszczyt karmi widmo, lecz głodu nie syci. W ten sposób obsuwamy się w wyścig wygłodzonych szczurów. Zatracamy się w durnym złudzeniu, że jesteśmy warci tyle, co wyłudzony od świata zaszczyt. Oto poklask, a poczucie własnej wartości nadyma się. Oto krytyka, a zraniona duma gorliwie szuka imponującej cyfry i kombinuje, jak korzystnie sprzedać miłość naszego życia. No i proszę, handlujemy własnymi duszami, a sztuka przestaje być sięganiem do gwiazd i staje się kupczeniem.”

Wojtek Kurtyka, „Chiński maharadża”, Wyd. Góry Books, Kraków 2013

Książka godna polecenia każdemu, kto zajmuje się sportem, zwłaszcza na pograniczu amatorki i profesjonalizmu. Choć osoba Narratora wzbudza ambiwalentne uczucia (ech, ta koncentracja na sobie!), a tematyka krąży wokół wspinaczki sportowej, czyta się ją z zapartym tchem. O walce z samym sobą, o wyborach między pasją a bliskimi, o biznesie, sławie, wynikach, ambicjach... Rozmawiałam z kilkoma czytelnikami tuż po lekturze i, co ciekawe, każdy odebrał ją zupełnie inaczej. Polecam.

niedziela, 22 grudnia 2013

Cudze chwalicie

Nasza okolica nie przestaje mnie zaskakiwać. Podczas wczorajszej przebieżki (!!!! leń się obudził z zimowego snu!) spotkałam i zagadnęłam Panią w kolorowym ludowym stroju, wystającym spod płaszcza. Okazało się, że to artystka z Zespołu Śpiewaczego Tęcza, który działa w sąsiedniej wsi. Muszę kiedyś wybrać się na jakiś koncert, w końcu „cudze chwalicie, swego nie znacie”, a bliska jest mi muzyka ludowa, zarówno w wersji surowej, jak i wszelkie jej jazzujące odmiany. Zespół występuje w strojach wilanowskich, o których - wstyd powiedzieć - usłyszałam pierwszy raz (mimo ponad 20 lat życia spędzonych na Wilanowie).

Zdjęcie pochodzi ze strony zespołu.

Czy zdarzają Wam się w czasie treningów jakieś zaskakujące spotkania?