sobota, 31 grudnia 2011

2012 - niech się kręci

Ostatni rok według kalendarza Majów - dobra okazja, żeby jeszcze parę tysięcy kilometrów pokręcić ;)

Życzę Wam, żeby łydki rosły (twarde jak stal!), podczas wycieczek i zawodów - abyście nie łapali gum i nie wywracali się zbyt często. Satysfakcjonujących wariantów, wielu znalezionych pk, fajnego towarzystwa na trasach, które nie marudzi, a zawsze ma w plecaku zapasowy batonik, i żeby makaron zawsze był po kolarsku, al dente!

Tego Wam z serca życzę!

czwartek, 29 grudnia 2011

Konkurs

Bardziej dla zabawy niż z powodu przeświadczenia o własnym geniuszu ;), postanowiłam zgłosić swojego bloga do konkursu. Niestety nie było kategorii „sport”, a szkoda, bo sportowych blogów na wysokim poziomie jest naprawdę sporo! Nie pozostało mi zatem nic innego, jak zgłosić bloga w kategorii „moje zainteresowania i pasje”. Pomyślałam sobie, że jest to okazja, by przybliżyć dyscyplinę, jaką jest jazda na orientację, szerszemu gronu Czytelników. Kto wie, może ktoś się zachęci i sam spróbuje swoich sił?

W każdym razie wklejam tutaj wymaganego regulaminem linka.

A może ktoś z Was ma ochotę dołączyć ze swoim blogiem?

wtorek, 20 grudnia 2011

Laurka i obrazki z Nocnej Masakry

Nawiązując do tego, co lubię robić (a możecie o tym przeczytać po prawej stronie koło mojego portretu), tym razem wybrałam: nocą, w zimie, daleko, w miłym towarzystwie - a była nim Monika. Kompas też był i kręcił się jak szalony, gdy lawirowałyśmy w plątaninie dróg, trzęsawisk i lasów w okolicach Dębna - tego Dębna koło Szczecina, które maratonem biegowym stoi. Nocna Masakra to taki rowerowy odpowiednik świąt. Start o 16.30 niczym start Wigilii - z pierwszą gwiazdką, meta o 7.30 rano, gdy gwiazdka zblednie. Impreza słynna z macania drzew, mapy w stylu Harpagana i zimowych warunków, które tym razem okazały się jesienne, co niektórych osobników z trasy pieszej podkusiło nawet o kąpiele w rzece Myśli.

Co do Moniki, to chyba dopiero po powrocie do domu dotarło do mnie, jaka ze mnie szczęściara. Bo czy na całym świecie znalazłabym drugą taką towarzyszkę rowerowych zabaw, która tydzień przed świętami, zamiast tradycyjnych zakupów w amoku, wybiera całonocne włóczenie się rowerem po lesie, w grudniowej aurze z borealnym podmuchem, w dodatku na końcu świata (Polski). Nie mogę pominąć szlachetnych cech charakteru Moniki, która żyjąc w średniowieczu byłaby zapewne rycerzem - na nic nie narzeka, pomaga słabszym na ciele i umyśle (na przykład mi), nie przejmuje się porażkami, nie cofa przed przeszkodami terenowymi (wręcz przeciwnie), jednym słowem - twardzielka. Wisienką na torcie są nasze pomysły nawigacyjne, które uzupełniają się prawie jak puzzle.

[koniec w pełni zasłużonej, nieco patetycznej laurki, przechodzimy do obrazków]

Na skróty przez bagno. Przełażę przez jakąś wierzbę. Stoję w wodzie. Monika podaje mi rowery. Uff, jeszcze tylko... no właśnie, ile? Miało być 100 metrów (tak mówił Daniel), a tymczasem Paweł i Grzesiek, idący z nami, zniknęli dawno w oddali. Chlup, chlup, przedzieramy się przez trzciny.
„Monika, buty ci nie przemokły? Może sealskiny założysz?”
„Zamokły, ale nie zmieniam skarpetek. Jakoś tak ciepło.”

Patrzymy w niebo. Las, bezchmurnie. Za to ile gwiazd! Prawdą jest to, co mówią astronomowie - tylko zimowe niebo, najdłuższa noc, dają możliwość zobaczenia tych wszystkich skarbów. Zawieszone na czubkach świerków prawdziwe gwiazdy piękniejsze są niż jakakolwiek choinka na świecie, bo to choinka, którą ubrała sama pani Przyroda. Tu Orion, tam Plejady, a tam sam Wielki Wóz - symbol włóczęgi. Szkoda, że w Starożytności nie znano rowerów. Może mielibyśmy i Rower w Zodiaku?

Wioska, pierwsze zabudowania. Przystajemy na chwilę pod latarnią, ogarnąć mapę. Po chwili do płotu podchodzi tubylec z gigantycznym reflektorem i kieruje go prosto na nas. Monika twierdzi później, że miał złe zamiary. Mi się wydaje, że po prostu chciał nam poświecić - widocznie uznał, że w jego miejscowości są za słabe latarnie. W tym samym przysiółku zostajemy zaproszone na imprezę. Prawda, trudno się oprzeć urokowi dwóch niewiast na rowerach. Te kaski! Błysk w okularze! Dyskretny urok karbonu! :D

Miasteczko, późny wieczór, stacja benzynowa. Po doświadczeniach sprzed dwóch lat, kiedy to piłam w łazience na Orlenie ciepłą wodę z kranu, bo nie miałam ani grosza przy duszy, tym razem mamy gotówkę. Niestety - żadnych bułek, ani ciastek, o których marzyłam. Są tylko hotdogi... Po chwili Monika wcina parówkę, ja bułkę. Obie jesteśmy szczęśliwe. Pan Nalewacz ogląda w tym czasie nasze rowery z nabożną miną, zerka nawet na mapy.
„To ile panie będziecie jeszcze jechać?” - pyta.
„A, tak do rana” - odpowiada nonszalancko Monika.

Skrzyżowanie. Zatrzymujemy się. Linijka, licznik, kompas. Nie żałujemy czasu. Mierzymy, liczymy, rozważamy warianty. Jedziemy 200, 300 albo 500 metrów i znów to samo. Po pewnym czasie cyfry się mieszają, więc jadę i powtarzam na głos: „...6.75... dodać 450 metrów... to będzie... ile to będzie?... dobra, mam to - 7.20... 7.20... 7.20... i odbijamy w lewo...” Jak to dobrze, że chociaż skala mapy jest „okrągła”!

Las, wielkie kałuże rozpościerają się niczym dywany. Monika odważnie wjeżdża w środek, ja omijam bokiem. Semislicki to nie był najlepszy pomysł. Przed nami ostatnie kilometry - kostka brukowa. Po 150 km na siodełku... Wszystko mnie boli. I plecy, i kostki (od sztywnych zimowych butów), i tyłek. Myślę sobie:

„Już nigdy więcej. Po powrocie do domu muszę to sobie zapisać. I zapiszę, co mnie bolało. I co sobie myślałam. Nigdy więcej takiego męczenia się! Po co mi to? Ale zaraz, przecież wiem jak będzie. Już na drugi dzień będę za tym tęsknić! Zapiszę się na kolejną imprezę. Znów się zmęczę. Znów powiem, że nigdy więcej. To kompletnie bez sensu, błędne koło! Potrzebna mi jakaś grupa wsparcia. Tylko gdzie ją znaleźć, gdy wszyscy naokoło uzależnieni?...”

Dla zainteresowanych nasza kolejność punktów:
13-16-11-10-15-12-9-7-3-8-5-meta
Dłuższe poszukiwania (około 20 minut) przy pk10 i pk3. Chwila zawahania przy pk5. Reszta w miarę gładko.
Łącznie 151,1 km, czas 14.19 h.

A jeśli znacie grupę wsparcia, o której pisałam powyżej - koniecznie dajcie znać! ;)

piątek, 16 grudnia 2011

Myśli przed Masakrą...

...Nocną, oczywiście. Za 24 godziny startujemy. Właśnie zaczynam się pakować. Wygląda na to, że pogoda będzie nietypowa. Raczej nie ma co liczyć na śnieg, który przez 2 ostatnie lata umilał te ostatnie w roku zawody. Szkoda, bo mimo bardzo nieprzyjemnych mrozów (odpowiednio -20°C w 2010 i -15°C w 2011), jazda po śniegu miała w sobie wiele uroku.

Daniel, z którym rozmawiałam chwilę, gdy rozstawiał punkty, mówi, że w lesie dużo błota, zwłaszcza w okolicach zrębów. Ale to przecież normalne. Poza tym piachy, szutry, standard. Chyba letni rower? I jest ciepło.

Sama jestem ciekawa, jak będzie. Najważniejsze, że w ostatniej chwili Monika zdecydowała się wystartować, więc będziemy po prostu dobrze się bawić!

Idę przykręcać bloki do zimowych butów...

niedziela, 11 grudnia 2011

5000 to mało czy dużo?

Nie chodzi wcale o cenę roweru... Dziś pyknęło mi 5000 km przejechanych w tym roku kalendarzowym.

Dla jednych to śmiesznie mało, dla innych dużo. Dla mnie - w sam raz. A póki co pogoda sprzyja, więc ostatni słupek jeszcze powinien podrosnąć. Zdaje się, że w kategoriach wpisów powinnam dodać etykietę "lans" ;)

Okrągły kilometr świętowałam z Moniką i z Piotrkiem na poboczu drogi w Wilczej Górze. A wróciwszy do domu wypiłam z tej okazji dobre piwo na spółkę z Sahibem i wciągnęłam spory kawał czekolady (do tego każda okazja jest dobra, prawda?).

Na zakończenie pragnę podziękować mojemu licznikowi, że od 18597 kilometrów jeszcze ze mną jest i nie zapodział się w żadnych krzakach.

środa, 7 grudnia 2011

Za co kocham MTBO

MTBO, czy inaczej RJnO to Rowerowa Jazda na Orientację. Odkąd odkryłam, że taka forma zawodów odbywa się co jakiś czas w okolicach Warszawy, staram się raz na jakiś czas wystartować. Są to zawody bardzo szybkie, gdy porównać je do maratonów na orientację. Organizują je profesjonaliści od orientacji sportowej - Jan Cegiełka i Henryk Marcinkiewicz. Nieraz można pościgać się z kadrowiczami, na przykład z sympatyczną Anią Kamińską, naszą Mistrzynią Świata z 2010 roku w RJnO.

Na czym polega RJnO? Podobnie jak w biegach na orientację punkty kontrolne są rozstawione bardzo gęsto, mapa jest specjalnie przygotowana do jazdy rowerem, uwzględnia m.in. możliwe prędkości na ścieżkach i ich szerokość. Dystanse, na których startowałam wahały się od kilkunastu do około 25 km. Lampiony tu i ówdzie prześwitują między drzewami, zwłaszcza w listopadzie, gdy nie ma już liści ;)

Nie jest to zatem dystans, na którym liczy się ekstremalna wytrzymałość. Raczej szybkość i dobra technika w jeździe po piasku, patykach, błocie. Maksymalnie dwie godziny jazdy to prosta taktyka - jak najszybciej do celu! Ale którędy? Punkty zwykle stoją w tak „złośliwych” miejscach, że na pierwszy rzut oka trudno ocenić, który wariant przejazdu jest korzystniejszy. Czy krótszy, ale przez wydmę, czy może okrężny, twardą, płaską ścieżką? Łatwiejszy nawigacyjnie, lecz dłuższy, czy śmiały skrót dziesiątkami małych ścieżek? Nie dość, że stale trzeba rozwiązywać tego typu łamigłówki, to jeszcze ani na chwilę nie można stracić koncentracji na mapie. Kilka chwil nieuwagi i już człowiek stoi w środku lasu i zastanawia się, gdzie właściwie jest!

O ile mapa nie sprawiałaby problemu, gdyby z nią sobie po prostu spacerować (jest bardzo dokładna i przedstawia wszystkie leśne ścieżki), to już przy nieco szybszej jeździe łatwo stracić głowę, wyłączyć się. Nawet obrotowy mapnik i kompas na ręku nie zawsze gwarantują płynną jazdę bez błędów. A decyzje trzeba podejmować naprawdę szybko!

Bardzo podoba mi się tak duży procent nawigacji w tak krótkich zawodach. Blisko domu można pogłówkować, trochę się zmęczyć. Atmosfera zawsze kameralna, wesoło. W jeden z listopadowych weekendów tak właśnie bawiliśmy się w Wesołej i w Lesie Sobieskiego. W kategorii kobiet wygrała Klara, mi udało się zająć drugie miejsce, z łączną stratą za dwa dni - 6 minut. Udało mi się nie zgubić, nie popełnić większych błędów i mimo nie zawsze optymalnych wariantów, uznaję zawody za udane. Dokładnie dwa lata temu pojechałam w "owczym pędzie" za innymi zawodnikami (błąd!), kompletnie się zgubiłam, nie wiedziałam, gdzie jestem, na metę przyjechałam po limicie i zostałam zdyskwalifikowana... Postęp jest!

Przede wszystkim miałam dużą motywację, żeby pomimo zachmurzonego, listopadowego dnia i temperatur tuż powyżej zera trochę pokręcić po lesie, a to zawsze cieszy :)

Zimą ta sama ekipa organizuje zawody na orientację na biegówkach. Zupełnie inaczej, ścieżki nie zawsze są przedeptane - jest przygoda! A na wiosnę kolejny sezon MTBO. Więcej informacji na stronie mtbo.pl.

piątek, 2 grudnia 2011

Wietrzny Funex w Brodnicy

Narobiło mi się blogowych zaległości. Przede wszystkim relacja z Funex Orient, od którego mija właśnie tydzień. Wraz z mijającymi dniami przeminęły moje żale do Tomka, organizatora. Może to i lepiej w takim przypadku nie pisać od razu (żale wylałam w innym, odpowiedniejszym do tego miejscu).

Teraz mogę już tylko wspominać trasę, samą jazdę i fantastyczne towarzystwo Moniki. Ranek w Brodnicy przywitał nas co prawda słońcem, jednak wiatr nie dawał złudzeń - łatwo nie będzie. Zwłaszcza na otwartych terenach, po których przebiegała większość trasy. Tyle przynajmniej na starcie zanotował mój umysł, nieco rozkojarzony porannym, tfu, „show”. Ruszyłam samotnie i w niedługim czasie udało mi się aż 4 punkty położone blisko bazy (kolejno pk: 30-K2-K1-36). Poza tym, że K2 nie był jeszcze rozstawiony, dzięki czemu została mi pstryknięta fotka w zacnym gronie kilku zawodników, to bez większych przygód.

Następnie przystąpiłam do atakowania południowo-wschodniej ćwiartki mapy, co ułatwiał wiatr w plecy. Oczywiście wiedziałam, że kiedyś trzeba będzie wrócić... pod wiatr. Ta perspektywa była odległa. Gdy zaliczałam pk43 na urokliwym mostku, z przeciwnej strony nadjechała Monika. Radośnie i z entuzjazmem postanowiłyśmy kolejny punkt (pk44) atakować wspólnie.

Godzinę później tkwiłyśmy w bagnie. Przygodnie spotkany biker wpadł przy nas po kolana do czarnej wody (dobrze, że nie zgubił roweru). Przeżyłyśmy też chwilę grozy, gdy Monika odkryła brak busoli na ręku. Tu muszę wspomnieć, że była to busola zdobyta nieprawdopodobnym nakładem zaangażowania, kosztów i sprytu, łącznie z pozyskaniem drucików montażowych od Kshyśka spod wycieraczki przed jego drzwiami. To temat na osobną historię. I teraz właśnie ta busola - cud techniki nawigacyjnej Moscompass-3 - gdzieś się zawieruszyła!

Przedzierając się z powrotem przez trzciny, w których tylko żyrafa mogłaby nawigować, na szczęście odkryłyśmy cenną zgubę zawieszoną na jakimś krzaku. Na twarz Moniki jednak banan nie wrócił od razu - chyba dopiero wtedy, gdy dotarłyśmy z powrotem do szosy i uśmiałyśmy się z samych siebie. „Gdybym była sama, wycofałabym się już dawno!” - wykrzyknęłyśmy prawie równocześnie. Niestety okazało się, że co prawda busola się znalazła, ale zginął licznik Moniki. Nawet nie próbowałyśmy go szukać.

Naszła mnie refleksja, wspomnienie, gdy poznałyśmy się z Moniką. Był kwiecień 2008, finisz łódzkiej edycji Mazovii MTB, który zaowocował umieszczeniem nas na kolejnych zawodach w jednym sektorze. Tam dogadałyśmy się na wspólne treningi. Ale chyba żadna z nas nie wymyśliłaby wtedy tych wszystkich przygód, które kiedyś będziemy przeżywać nawigując w deszczową, wietrzną noc na Pojezierzu Brodnickim...

Przy pk42 zastał na zmierzch. Niestety pech nie odstępował Moniki. Tym razem przybrał postać złamanego uchwytu od lampki. Przy pomocy zip-ów zamontowałyśmy ją jako-tako do kierownicy i mapnika. Adam Słodowy byłby z nas dumny. Po ciemku dojechałyśmy do pk39, potem do pk35... Szosy dłużyły się bardzo. Tym bardziej, że zaczęła się jazda w niewłaściwym kierunku - pod wiatr. Od czasu do czasu próbowały nas chapnąć jakieś pieski. Niestety zwyczaj puszczania luzem psów na wsi po zmroku także poza terenem obejścia to prawdziwa zmora bikerów... I dalej, lasami, aż do felernego i źle postawionego pk45. Był to punkt, którego szukałyśmy najdłużej, w towarzystwie Jurka Ś. „Ojcem sukcesu” okazał się jednak Wojtek P., który miał nosa i sprawdził we właściwym miejscu.

Jazda nocą ma zawsze mnóstwo uroku i zapisuje się w pamięci mocniej niż jakiekolwiek ściganie w dzień. Liczenie kilometrów, sprawdzanie co chwilę kierunku na kompasie. Wokół szum ciemnego lasu, w wioskach spokój - wszyscy siedzą w domach. Deszcz, który w świetle lampki przybiera postać migających kresek. Przed 22.00 udało nam się zaliczyć sklep, w którym Monika nabyła niezbędne rowerowe paliwo - przekąski i wodę. Miejscowi ciekawie przyglądali się, gdy próbowałyśmy upchnąć w nasze paszcze olbrzymią paczkę chipsów „na czas”. Z tym wspomaganiem kalorycznym osiągnięcie pk40 było kwestią tylko paru minut.

Na końcówce stanęłyśmy przed dylematem - co brać? Monika nie miała 30 i K2. Były to dla niej korzystne zdobycze, jednak nie chciała ryzykować rozdzielania się i jazdy bez licznika. W związku z tym zdecydowała się spędzić ze mną jeszcze kawałek nocy. I tak zaliczyłyśmy ciekawie położony pk38 oraz dość perfidny i mylący pk31 (skrzyżowanie? rowów w lesie...). Ale wiadomo, gdzie diabeł nie może, tam pośle dwie baby ;) Na finiszu pojechałam przodem, sprytnie omijając przebudowywane ronda w Brodnicy. W końcu jazda rowerem musi dawać jakieś przywileje. Na ostatniej prostej byłam świadkiem policyjnego pościgu za piratem drogowym. Dzięki temu mogłam sama do woli przekraczać prędkość ;)

Na mecie czekał na nas pyszny posiłek oraz śpiwór (na mnie) i łóżeczko (na Monikę). Dawno ziemniaki i surówka z kapusty nie smakowały mi jak tej nocy.

Dla ciekawych kolejność, w której zaliczałyśmy punkty.

Wariant Moniki: K1-36-34-43-44-42-39-35-45-40-38-31,
oraz mój: 30-K2-K1-36-43-44-42-39-35-45-40-38-31.

Wyszło mi 177 km. Na tle Harpagana, na którym przejechałam tyle samo, ale w limicie czasu krótszym o 4 godziny, wypada to słabo. Podsumowując - zimno, niekorzystny wiatr, sporo górek, twarde nawierzchnie, mapa w stylu Harpagana, piękne tereny, sporo przewyższeń i ciekawe, choć nie zawsze dobrze postawione punkty kontrolne.

piątek, 18 listopada 2011

Zaprzyjaźnić się z wełną

Jakiś czas temu wylosowałam skarpetki Icebreaker z wełny merynosów w konkursie sklepu biegowego Ergo. Wspomniałam Jankowi, że po przetestowaniu podzielę się wrażeniami, choć nie jest to moje pierwsze zetknięcie ani z tą firmą, ani z „merino wool”. Z grubymi wyrobami dziewiarstwa ręcznego rodem z Podhala niewiele mają wspólnego...

Nie mam zwyczaju wystawiać laurek żadnym produktom, jednak inaczej się nie da, gdy coś jest po prostu dobre. No dobra, jest jedna wada - cena! Icebreaker się ceni, para grubszych skarpet to wydatek rzędu kilkudziesięciu zł - opłaca się czy nie?

Moim zdaniem wełna sprawdza się bardzo dobrze podczas uprawiania sportów outdoorowych, zwłaszcza tych o niższej intensywności. Cieńsze wyroby można stosować nawet latem, choć ja używam głównie w chłodniejszej części roku - zarówno koszulek, jak i skarpet oraz buffów. W końcu nasi dziadkowie na wyprawy w góry zabierali mnóstwo wełny, a mój tato miał nawet wełniane koszulki kolarskie, choć te ostatnie trochę gryzły. Czyli wełna coś w sobie ma.

Wiadomo - dobrze grzeje. Ale co się dzieje, gdy jest mokra? Czy dobrze odprowadza pot? Okazuje się, że wełniana koszulka sprawdza się jako pierwsza warstwa, bo nawet gdy jest wilgotna, wcale nie przestaje dobroczynnie grzać! Z tym, że nie schnie aż tak szybko jak cienkie koszulki syntetyczne, więc przy bardzo intensywnym wysiłku, gdy wylewamy przysłowiowe litry potu, wełna jest moim zdaniem średnim pomysłem. Nie trzeba jednak z niej rezygnować - można jej użyć jako drugiej warstwy (pod spód syntetyk) - wtedy grzeje faktycznie dobrze, a ponieważ jest cieńsza niż jakikolwiek polar, mniej krępuje ruchy. Przy mniej intensywnym wysiłku, bardziej turystycznym, wełna jako pierwsza warstwa jest ok. Na marginesie warto wspomnieć, że w porównaniu do syntetyków rzeczywiście nie łapie zapachów, w każdym razie w mniejszym stopniu. Podczas wyjazdu, na którym nie ma możliwości prania, zapewni więc dodatkowy komfort „estetyczny”...

Rozgadałam się o koszulkach, a co ze skarpetkami?

Współczesne skarpetki z „merino wool” są maszynowo, gęsto tkane, z cienkiej przędzy. Mają różne strefy - tu wzmocnienie, tam więcej czegoś elastycznego. Świetnie opinają stopę, bez problemu mieszczą się w butach (biegowych, rowerowych), są farbowane na różne kolory, można je prać w pralce i - co bardzo ważne - nie gryzą!

W górach na trekkingu to świetne rozwiązanie. Ciepłe, nie śmierdzą, nie mają szwów na palcach, więc nie obcierają. Same zalety. A na zawodach? Ostatnio biegałam w nich na GEZnO, w butach z cienkiej siateczki. Szron natychmiast przywarł do butów i zaczął się topić, przenikając do wnętrza. Kilka razy buty napiły się wody z bagienek. Ale, co ciekawe, wcale nie było mi zimno w stopy. Biorąc pod uwagę temperatury w okolicach zera, to niezły wynik. Mokre merino dalej robiło swoje, to znaczy grzało.

Często używam skarpetek z merino na rowerze. Zimą praktycznie bez wełny na stopach nie wychodzę z domu. W razie zimniejszej pogody po prostu dorzucam ochraniacze. Zresztą zakres termiczny w drugą stronę - tj. w stronę ciepła, też jest znaczny. Można założyć takie skarpety nawet przy +15°C i więcej, a specjalnego dyskomfortu nie będzie.

Na koniec nasuwa się pytanie - co z trwałością, praniem? Piorę wszystkie swoje wełniane rzeczy normalnie w pralce, z innymi ciuchami. Nie stosuję w ogóle żadnych zmiękczaczy, płynów, cudów itp., więc o to nie pytajcie. Schną trochę dłużej niż rzeczy syntetyczne. Poprzednich Icebreakerów używam około 2 lat i jak na razie nie wybierają się na emeryturę. W porównaniu z tymi nowymi są tylko trochę sztywniejsze, ale u nas jest bardzo twarda woda, co może być przyczyną.

Podsumowując, zalety skarpet Icebreaker z merino:
• ciepłe, szeroki komfort termiczny,
• grzeją, nawet gdy są mokre,
• brak szwów, nie obcierają,
• nie gryzą,
• w małym stopniu chłoną zapach,
• trwałe,
• ładne i ładnie zapakowane, na przykład jako prezent.

Wady:
• dość drogie, niestety... (poproszę więcej konkursów!)

Fot. Icebraker, Piotr Siliniewicz + moja przeróbka ;)

wtorek, 15 listopada 2011

GEZnO - znowu na piechotę, tym razem w górach!

Choć ten blog ma w założeniu tematykę bardziej rowerową, to jednak postanowiłam zamieszczać też krótkie wpisy o innych dyscyplinach i zawodach, które fajnie uzupełniają rower, zwłaszcza w chłodniejszej części roku.

Na GEZnO czyli Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację wybrałam się drugi raz i podobnie jak w 2009 roku - było świetnie! O naszych przygodach napisał prawie wszystko Irek, mój partner, na swoim blogu.

Od siebie dodam tylko, że urzekły mnie mapy - bardzo szczegółowe, zaktualizowane, słowem - porządnie przygotowane z myślą o zawodach. Mój zachwyt był tym większy, że świeżo w pamięci miałam główkowanie na Harpaganie i Manewrach SKPB. Niektórzy uważają, że z dobrą mapą to nie zabawa. Moim zdaniem dobra mapa wyrównuje szanse i zmniejsza przypadkowość wyniku. Biegaliśmy tyle, ile daliśmy radę. Wynik nas strasznie cieszy, choć to "tylko" 11. miejsce. Jednak przy mocnej stawce to dla nas duży sukces. Poza tym, kiedy daje się z siebie na trasie wszystko, tak pod względem fizycznym, jak i udanej nawigacji, współpracy w zespole, satysfakcja pojawia się - niezależnie od lokaty.

Dodając do tego doznania wzrokowe (widok na Tatry o poranku), słuchowe (szelest szronu pod nogami), smakowe (śliwki węgierki w opuszczonym sadzie, lekko zasuszone, lecz fantastycznie słodkie), a także węchowe (na przemian ściółka leśna oraz nawóz na polach) - otrzymujemy pełny obraz tego wszystkiego, co dopełniało sportowej rywalizacji i adrenaliny. Jedynym cieniem było wbicie sobie patyka w nogę przez Irka pierwszego dnia. Chwila nieuwagi na zbiegu i niestety! Mam nadzieję, że szybko wydobrzeje.

Pora na obrazki. Moją groźną minę na starcie uchwycił Hiubi:


Na trasie spotkaliśmy się raz jeszcze. Irek mnie holuje, choć Hiubi ujął temat taktownie ;)


Dla ciekawych trochę statystyk:
1. dzień: 36 km, 1390 m przewyższeń, scorelauf, 13 pk, czas: 6:23,
(nasza kolejność: 36-41-40-39-35-37-49-45-51-46-44-42-43);
2. dzień: 20,3 km, 870 m przewyższeń, klasyk, 9 pk, czas: 3:53.

Mapy można pobrać ze strony Organizatora.

czwartek, 10 listopada 2011

Orientacja piesza, orientacja rowerowa

Raz na jakiś czas, zwłaszcza w sezonie chłodniejszym, porzucam rower na rzecz pieszego zwiedzania krzaków, wykrotów, rowów i co tam jeszcze przyroda stworzyła, kartograf naniósł na mapę lub nie, a sprytny budowniczy trasy rzucił niby kłody pod nogi zawodników.

W ostatni weekend razem z Bartkiem J. (tym samym napieraczem, którego opisałam przy okazji pokonania przez niego Krwawej Pętli) zwiedzaliśmy nocą lasy pod Ponurzycą. Na zdjęciu kolejno Bartek, Damian, ja i Sahib na starcie. A wszystko to przy okazji Manewrów SKPB, które od tego roku zostały otwarte na oścież dla chętnej gawiedzi - chętnej, by się zmęczyć i kompletnie zakołować w lesie...

Bo tak to z grubsza wyglądało. Choć trochę punktów kontrolnych w życiu się znalazło, to tutaj człowiek wątpił w jakikolwiek sens poprzednich doświadczeń. Nocą wszystkie wydmy są... piaszczyste. Punkty stowarzyszone wyskakują jak grzyby po deszczu. Zdecydowanie nawigacja w stylu InO szła nam kiepsko. Trasę, która miała mieć 20 km pokonaliśmy robiąc dokładnie dwukrotnie więcej, ominąwszy jeden punkt i z kilkoma pomyłkami. Zajęło nam to prawie 9 godzin, a na rozgrzewkę nawet potruchtaliśmy tu czy tam. To tak dla ciekawych statystyki. Nie byliśmy ani najlepsi, ani też najgorsi.

Ciekawymi akcentami było wycięcie fragmentu mapy w postaci butelki ;) - w takim miejscu, w którym przebiegały najlogiczniejsze drogi między punktami; a także zamieszczenie fragmentu w większej skali niż reszta i z usuniętą treścią poza poziomicami. Jeśli ktoś by zatem pytał, co robiliśmy przez 9 godzin w tym lesie, to właśnie odpowiedź - przerysowywaliśmy drogi, mierzyliśmy linijeczką odległości, a pod butelką azymuty. Aż mi się przypomniały ćwiczenia z geodezji na studiach.

Warto czasem, tak z pokorą, pojechać sobie na taką imprezę. Moja refleksja, ogólnie dotycząca pieszej nawigacji (i w dodatku nocą), jest taka, że to dużo trudniejsze niż podobne zawody na rowerze. Bo na rowerze to licznik, no i w miarę bezkarnie można te kilometry nadłożyć, szukając punktu tu i tam. Jeździ się jednak przeważnie drogami, a pieszo to zaraz pojawia się chętka, żeby tu las, tam pole, azymutem potraktować. I weź człowieku leć i czesz krzaki na sąsiednich pagórkach, jeszcze w międzyczasie licząc kroki. Kosmos!

Przy okazji muszę przyznać rację fanom GPS-owych tracków (fragment naszego powyżej). Analiza takiego tracka to wielce edukacyjne zajęcie. Każde głupie zawahanie, pomylona droga, szukanie punktu nie na tej górce, co trzeba, ale też śmiałe udane warianty - wszystko to widać jak na dłoni.

W najbliższym czasie zapowiada się i trochę pieszego latania, i rower też będzie. Z czego już się cieszę!

piątek, 4 listopada 2011

Gdyby nie było pór roku...

Czytałam ostatnio książkę o dalekich krajach, w których nie ma pór roku. I tak sobie pomyślałam - jak to dobrze, że u nas lato gorące, zima biała, a między nimi tysiące odcieni kolorów, zapachów, temperatur. Dziś po nocnej przejażdżce po lesie, wydmach i koleinach wypełnionych liśćmi trochę narzekaliśmy na zmarznięte ręce i stopy, ale za to jak wspaniale było po powrocie napić się zielonej herbaty! Sahib to nawet coś mocniejszego sobie zaaplikował, a skoro już po 22, to mogę o tym wspomnieć ;)

Jeżdżąc przeważnie cały rok okrągły po tych samych trasach, w kółko to samo, znamy każdą ścieżkę w lesie i każdą uliczkę, korzenie na single-trackach i fajne skróty. A gdyby pór roku u nas nie było? Cały rok stała temperatura, pogoda, oświetlenie? Gdyby nie pory roku, nuda wyzierałaby zza każdego zakrętu!

czwartek, 20 października 2011

Sekrety Bażantarni

Okolice pk19 na mapie Harpagana-42 (górna część) oraz na mapce do BnO (dolna część). Ta druga mapka pochodzi ze strony teamu 360. (Z podanego linku można ściągnąć mapę w doskonałej rozdzielczości.)

Po kliknięciu na obrazek możecie zobaczyć całość w powiększeniu. Miłej analizy!


EDIT: Na prośbę Drewniackiego próbuję tutaj umieścić odpowiedni fragment:

poniedziałek, 17 października 2011

Sześć błota stóp - Harpagan-42, Elbląg

Dziś długa opowieść, choć Harpagan rowerowy to tylko 12 godzin jazdy. Ale za to jakiej! Za ilustrację i najlepsze podsumowanie niech posłuży poniższe zdjęcie Marcina Nalazka. A tych, co lubią literki, zapraszam do lektury :)


Nie mogę rzec, że ta zabawa zaczęła się niewinnie. Zaczęła się złośliwą, mokrą pogodą, która nie dawała o sobie zapomnieć dzięki odpowiedniej architekturze sali gimnastycznej, na której spaliśmy. Tak, tak, ten piękny półokrągły daszek rezonował niczym bęben, gdy mżawki, kapuśniaki i nocne ulewy próbowały swych sił. W środku nocy wrócił z pieszej trasy Paweł i powiedział, że warunki są przechlapane - dosłownie.

Na starcie boli mnie brzuch, nie mam dobrego światła, pada deszcz, nie widzę dobrze mapy. Nienawidzę deszczu i godziny 6.30! Byle tylko dojechać do pierwszego punktu! Ba, ale do którego? Pk19 wydaje się na wyciągnięcie ręki, po chwili zasuwam pustymi ulicami, przez kałuże i boczne uliczki w stronę Nadleśnictwa. Z racji konszachtów z leśnikami takie miejsce dobrze mi się kojarzy. Z boku wyłania się spora grupa, jadąca na skróty. Próbuję utrzymać ich tempo, kalkulując, że może to miejscowi, obeznani z felernym terenem Bażantarni. Moje przypuszczenia potwierdziły wyniki - pierwsi na tym punkcie byli właśnie Elblążanie, a Monika dotarła tam prawie godzinę po mnie.

Po omacku na wyczucie próbuję utrzymać się na koszmarnym, rozjeżdżonym błocie. Cały czas pada, ale w kurtce jechać nie sposób. Do punktu dojeżdżam jak po sznurku. Zjeżdżam też wartko, choć zupełnie nieświadomie trafiam na szosę do Milejewa, zamiast do Kamiennika. Ech, ten kompas, gdyby mógł mówić, to by Wam opowiedział, co ja wyprawiam w lesie. W każdym razie stoję skonfudowana na poboczu, a pewien miły, wąsaty rowerzysta podśmiewa się ze mnie. Dobra, plan pierwotny idzie w diabły. Jadę na pk17, a z pk12 rozprawię się później.

To klasyczna sytuacja, gdy pozorna porażka zaowocowała korzyścią.

Na pk17 namierzam się bardzo, bardzo starannie. Po przejściu kilku cieków wodnych ląduję w młodniku... Zwarcie jest w nim tak gęste, że nie mieszczą się rogi. Po krótkiej szamotaninie wracam na drogę, która prowadzi prosto do punktu. Tu - wielka niespodzianka! Pierwszy raz w historii moich zabaw w orientację zdarza się, że jestem pierwszym zawodnikiem na punkcie!

Podbudowane morale dobrze wpływa na łydkę. W wiosce gawędzę z miejscowym o dalszej marszrucie, wbijam się między zagony. "Hola, hola, to nasze pola!" - wykrzykuje w swoim chrapliwym języku całe stado byków, od których odgradza mnie jeno wątły drut pastucha elektrycznego. Byki gnają wzdłuż tej wyobrażeniowej, bardziej mentalnej linii, towarzysząc mi wiernie aż do końca swego areału.

Tu mały lapsus - czytam opis punktu "Kwietnik, szczyt górki" i zastanawiam się, cóż to za oryginalny leśnik wśród puszcz swoich założył klomb? Zagadka się wyjaśnia, Kwietnik jest nazwą pobliskiej wioski, a na pagórku wokół pk12 tylko szumi buczyna.

Droga do pk18 dłuży się, a od Rogowa jest już niemożebnie przeorana. Rower tańczy i chce stawać okoniem, a wszystko to w proteście przeciw złemu zaopatrzeniu w opony. Jakieś klocki, fantazyjne wypustki, głębszy bieżnik byłyby nie od rzeczy...

Po wchłonięciu dawki piękna natury w postaci wodospadu w cudownym zaczarowanym lesie, stawiam na wariant autorski. Do pk13 pojadę na skróty (choć już mistrz Tolkien napisał o skrótach, co trzeba). Droga zaraz się kończy. Prowadzę rower żwirowniami, polami, pastwiskami. Trafiam na labirynt elektrycznych pastuchów. Gdzieś tam po prawej stoją dwa byki - duży i mały. Po lewej galopuje krowa. Pośrodku, wpadając co i raz w miękki placek lawiruję z rowerem, aż wreszcie wśród ujadania psów docieram zaklęśnięciem terenu do wioskowej drogi. Wychylam się zza zaparkowanej ciężarówki, słyszę jak miejscowi dyskutują ze swoim sołtysem... Zanim poczęstują mnie radami dotyczącymi miejscowej topografii, uciekam czym prędzej - z Aniołowa do Leszczyny. Mapa nie dotrzymuje obietnic, utwardzona droga to kupa zarośli. Przedzieram się do wioski, która bezimienność swoją zawdzięcza położeniu na skraju mapy - a ja za ten skraj, hej!, niczym starożytny odkrywca! Tylko centymetr, ale jakie emocje!

Przy pk13 znajduję Monikę. Tak się cieszę! Teraz będzie asfalt, pogaduszki, wspólna jazda aż do pk14, a może dalej. Już nie pada, dalej wciągam beznadziejne jedzenie, od którego nie mam w ogóle siły. A Monika wyraźnie ciągnie do przodu. Kocie łby, ale potem już asfalt, długi zjazd do pk14. Tu się rozdzielamy, ale kto wie, może dane nam będzie jeszcze się spotkać, kiedyś, gdzieś. Przelot w kryzysowym tempie do pk2. Wyciągam chałwę i sezamki, sekretną broń. Do pk10 dojazd bez historii, no bo błoto to już nie liczy się jako "historia".

Za Fromborkiem szlak okazuje się fikcją, odbija z asfaltu dopiero w Narusie. A dalej jest ciężko, opony nijak nie mogą wgryźć się w pozostawione przez poprzedników błotniste trajektorie. Rozmowa z przygodnie spotkanym zawodnikiem jadącym w stronę opaczną daje mi do myślenia. W wyborze ścieżki utwierdza dwóch drwali. Piękny zjazd, istne cudo - wprost na pk20 "Święty Kamień".

Torami, plażą, torami, plażą, tak jakoś gna mnie do Tolkmicka, sennego miasteczka. U progów miasteczka, gdzie kończy się błoto, a zaczyna cywilizacja, stoją cztery kobiety, miejscowe, z rowerami. "Bo to widzicie właśnie jest sport!" - komentuje jedna. O rety, sport? To skakanie z rowerem od kałuży do kałuży?

W Kadynach gubię się wśród ścieżek, tablic przyrodniczych i klasztorów, lecz skromna strzałeczka "Wieża widokowa" wyjaśnia wszystko. Przy pk16 otrzymuję pomoc przy zsunięciu się ze skarpy wraz z rowerem od jednego sympatycznego uczestnika pieszej trasy. Pozdrawiam!

Po chwili wspinam się i wspinam asfaltem niczym na alpejskie przełęcze. Końca nie widać. Mam dość. To już końcówka, jeszcze tylko jeden, jeden pk! i będę mogła zalec w ciepłym, suchym śpiworku...

Godzinę później - błotnisty jar, strome ściany. Próbuję wyjść na górę, ciągnąc za sobą rower. Wbijam buty w błoto, jedną ręką łapię za rachitycznego buczka. Drugą ciągnę rower, jak jakieś zwłoki. Zaczyna się ściemniać, a nie mam nawet porządnego światła. Dookoła jary i rzeczki wezbrane po ulewach. Gdzieś w tym cholernym lesie musi być jakaś droga! Co ja tu robię? Nawet nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Mapa nie pozostawia żadnych złudzeń - raczej się tego nie dowiem. Od tej walki z materią gleby i roślinności po raz pierwszy od prawie jedenastu godzin rozgrzewają mi się stopy.

Droga! Jest! Hura! Prowadzi na zachód - dobra, byle gdzie, byle do jakiejś szosy. Do końca limitu tylko 50 minut, a do mety szmat drogi. Nagle z naprzeciwka pojawia się para... jak jakieś anioły - zawodnik i zawodniczka, okazuje się, że jesteśmy tylko 200 m od tego ostatniego punktu, który przysporzył mi tyle zgryzot. W towarzystwie Elwiry i Jarka (jak się później okazało - znajomych Darlina, jaki ten świat mały) ryzykuję i jadę po pk15 na "polankę nad potokiem Kamienica". Brzmi to bardzo romantycznie, ale romantyczne nie jest. A potem już tylko mroczki przed oczami, gdy staram się trzymać za nimi na szosie do Elbląga. Mijają minuty i kilometry. Minuty szybciej, kilometry wolniej.

Ale Jarek zna Elbląg, potrafi przechytrzyć czas i na mecie mamy jeszcze 7 minut zapasu! A tam stoję w ciemności, w rozmiękłej trawie boiska i próbuję dojść do siebie, podczas gdy zewsząd otaczają mnie ludzie równie ubłoceni, ujechani, jeszcze rozentuzjazmowani mapą - jedyne w swoim rodzaju odczucie.

To już koniec przygodowej części. Wynik okazał się niezły. Przypadkowo obrana kolejność punktów, złe warunki glebowo-atmosferyczne (nie wierzcie prognozom) i słabe przygotowanie logistyczne muszę przeciwstawić sporej dawce szczęścia, który tego dnia przybrał postać przygodnie spotkanych miejscowych oraz licznych zawodników. Gdyby nie oni, pewnie ciągle jeszcze wgryzałabym się w glebę w tym czy innym jarze...

Dla ciekawych kolejność punktów w skrócie:
19-17-12-18-13-14-2-10-20-16-15-meta, łącznie 170 km


Zdjęcie: Marcin Nalazek, K.S.A.T.
Strona zawodów

wtorek, 11 października 2011

Pompka karłowata - Barbieri Nana

Pompka rowerowa - rzecz konieczna, lecz czasem jakże irytująca. Przypięta do ramy potrafi perfidnie odpaść w jakiś krzakach, a biedny biker, skoncentrowany na pokonaniu urokliwego single-tracka odkrywa jej brak wiele kilometrów dalej. Zwykłej pompki do kieszeni włożyć nie sposób, bo jest zbyt duża, nie mieści się również w torebce podsiodłowej.

Nic więc dziwnego, że od dawna marzyłam o ultramałej i ultralekkiej pompce, takiej, którą mogłabym zawsze przy sobie mieć. Spośród kilku dostępnych modeli zdecydowałam się na produkowaną przez Barbieri pompeczkę o wdzięcznej nazwie "Nana", co tłumaczy się jako "karlica" lub "karłowata". Gdy bierze się ją do ręki, trudno uwierzyć, że takie maleństwo nabije nam dętkę na twardo.


Po kilkukrotnym użyciu chętnie podzielę się wrażeniami. Zdecydowane zalety to rozmiary. Waga: około 30 g, wymiary: 140 x 17 mm. Spokojnie mieści się do kieszeni lub do torebki podsiodłowej. W komplecie jest również uchwyt i można ją przyczepić do ramy. Główka zaopatrzona jest w obrotową osłonę, która chroni zaworek przed zabrudzeniem w trakcie jazdy.


Pompka składa się tylko z jednego pompującego segmentu. Chodzi bardzo lekko, jednak mała objętość sprawia, że do pełnego napompowania koła trzeba się trochę namachać. Nie jest to jednak niemożliwe i jako pompka na sytuacje awaryjne w trasie sprawdza się dobrze. Pompowanie nie zajmuje więcej niż kilka minut. W domu, jako pompkę stacjonarną, warto mieć coś większego, solidniejszego i bardziej skutecznego.


Barbieri Nana obsługuje tylko wentyl Presta. Posiadacze "samochodowych" wentyli mogą więc obejść się smakiem. Wadą jest brak blokady wentyla po włożeniu do otworu pompki. To znaczy - blokada niby jest, ale polega tylko na właściwym "wkliknięciu" wentyla, nie ma natomiast żadnej odchylanej wajchy, znanej z większości pompek. Jest to według mnie największy mankament tej pompki i kilka razy nieźle się natrudziłam próbując odpowiednio wmanewrować wentylem w otwór. Bardzo pomocny okazuje się wentyl z nakrętką kontrującą przy obręczy (dzięki temu przy miękkim kole wentyl nie ucieka na zewnątrz obręczy). Tak czy inaczej, odpowiednie założenie pompki na wentyl wymaga trochę zręczności. Gdy jest już dobrze założona, to samo pompowanie idzie leciutko.

Wadą jest brak manometru. Pamiętajmy jednak, że coś za coś, nie można oczekiwać, że pompka będzie miała wielkość długopisu i wszystkie możliwe funkcje.

Trudno mi na razie ocenić, ile pompka wytrzyma. Nie wygląda na bardzo solidną, choć na razie nic się jeszcze nie popsuło (dla ochrony przed błotem wożę ją w torebce podsiodłowej razem z dętkąi toolem). Na koniec warto wspomnieć o cenie, która jest dość wysoka jak na tak mały przyrząd (obecnie 85 zł za prezentowaną przeze mnie wersję karbonowo-tytanową, wersja plastikowa jest o 10 g cięższa i kosztuje około 35 zł).

Podsumowując: dla użytkowników Presty w trasę lub na zawody jako niezawadzający, nieodzowny element wyposażenia.
Zalety: niewielka waga i wymiary.
Wady: średnio wygodna w użyciu i stosunkowo droga.


Jeśli używaliście innych mini-pompek, to podzielcie się wrażeniami. Może ktoś z Was używał małej pompki do wentyli samochodowych?

środa, 5 października 2011

Odyseja Ponidziańska

Nie będę się rozpisywać. Tym razem będzie kilka obrazków. Zaczęło się od nierównej konfrontacji - my kontra mapa. Zwoje mózgowe szybko nam się poskręcały, co poskutkowało równie pokręconym wariantem... Obok nas główkuje tęga głowa Maćka.


Kolejność punktów od czapy, a nie był to koniec przeciwności losu. Sahib walczy z materią nieożywioną swojego siodełka...


Ba, nawet lampiony nie dały się łatwo podejść. W tle typowy krajobraz tych terenów.


Jeśli dodać do tego wiatr, wiejący zawsze w oczy, pokrzywy i piachy, wywrotkę Sahiba, skasowane kolano oraz mnóstwo bezdroży (Królika ciągnie na pola, zwłaszcza jesienią), tworzy to mniej więcej pełny obraz naszej wspólnej jazdy, zakończony wynikiem, oględnie mówiąc, mizernym.

Na szczęście był jeszcze dzień drugi. Sahib z rozbitym kolanem został w domku zakuwać "Hodowlę lasu". Postawiłam na szybkość i jazdę po drożni (naprawdę!). Jaki był skutek? Ano taki, że już jadąc do pierwszego punktu - a przypomnijmy, że kolejność była obowiązkowa, a więc do punktu zdążało wspólnie ponad 100 osób - znalazłam się w lesie zupełnie sama! I choć na punktach spotykałam licznie napieraczy, to po drodze zdarzały się chwile samotnego kontemplowania przyrody. Działo się, oj działo! W połowie trasy można było ochłodzić się w rzeczce. Z oddechem konkurencji na plecach i w sympatycznym towarzystwie Rafała pod koniec trasy, pokonałam ten drugi etap szybko, bez zbędnego kombinowania i z satysfakcją. Ostatni zjazd po kamieniach, Pińczów, meta i banan na twarzy :)

Zdjęcia z galerii organizatorów.
Strona zawodów.

czwartek, 15 września 2011

Myjnia łańcuchów według Barbieri

Dawno, dawno temu, bo pod choinkę 2010 dostałam od mojej wspaniałej rowerowej (i nie tylko) koleżanki Moniki taki oto sprzęt firmy Barbieri, który miał mi umilić i ułatwić jedną z najgorszych rowerowych prac czyli czyszczenie łańcucha:


Trochę czasu minęło i mogę podzielić się refleksjami. Jest to, jak widać - sprytna, kompaktowa myjka do łańcucha. W sam raz dla leni. W zestawie była też malutka buteleczka środka odtłuszczającego - wystarczająca na jedno mycie. Tak wygląda to w zbliżeniu:


Łańcuch przechodzi przez system obrotowych szczotek. Wystarczy pokręcić korbą do tyłu (nie trzeba podpierać tylnego koła, myjka ma haczyk, który zaczepia się o przerzutkę). Idzie to dość lekko.

Podczas kolejnych myć wlewałam tam różne inne chemikalia. Od profesjonalnych odtłuszczaczy (które na pewno są dla łańcucha najlepsze, bo wypierają z niego wodę) aż po home-made "sposób babuni" czyli mocny roztwór płynu do mycia naczyń.

Jak się spisuje myjka? Przy mocnym środku odtłuszczającym wystarczą 2-3 napełnienia myjki i mamy czyściutki łańcuch. Przy płynie do mycia naczyń trwa to nieco dłużej, no i dochodzi porządne suszenie łańcucha.

Rozwiązanie to muszę uznać za niezwykle wygodne i na doraźne potrzeby - w sam raz. Od czasu do czasu warto oczywiście rozpiąć łańcuch i potraktować go bardziej poważnie - benzyną, malutką precyzyjną szczoteczką itd. Jednak na mycie "codzienne" myjka Barbieri to fajne rozwiązanie.

Ten zielony pojemniczek po myciu się otwiera i można go przepłukać wodą. W warunkach polowych wystarczy nawet woda z bidonu. Nie wiem jeszcze, jak będzie z trwałością szczoteczek, na pewno po jakimś czasie zaczną tracić "ostrość". Póki co zasyfienie mojego łańcucha dzięki temu patentowi znacznie zmalało... Mogłaby ta myjka jeszcze grać i śpiewać, najlepiej w rytmie reggae, no ale nie wymagajmy zbyt wiele :)

A Wy - jak radzicie sobie z czyszczeniem łańcucha?

piątek, 26 sierpnia 2011

O szybkości słów parę

W ostatnim czasie uprawiam ciekawe treningi. Może nie są zbyt interesujące widokowo, ale i tak dają niezapomniane wrażenia. Otóż, za namową Moniki, która czyta pana Friela*, a także BikeBoard, postanowiłam trening urozmaicić. Po jeździe z sakwami (czyli treningu siły) oraz jeździe długiej (czyli treningu wytrzymałości) trzeba zadbać o trzecią, zaniedbaną nieco cechę, a więc... szybkość!

U pana Friela można zresztą znaleźć bardzo wymowny trójkąt cech, którego jednym z wierzchołków jest właśnie szybkość. Takie graficzne przedstawienie nawet dla mnie, a jestem z treningiem nieco na bakier, jest łatwe do przyswojenia.

Na razie bawię się na szosie, bo w terenie mogłoby to skończyć się źle. A jak wygląda taki trening szybkości? Małe obciążenie, wysoka kadencja, przy tym staram się pracować uczciwie podczas całego obrotu korbą, zarówno pchając, jak i ciągnąc. Wygląda to przekomicznie. Podejrzewam, że z boku nie przypominam jednak Armstronga, tylko wyglądam jak na komunijnym rowerze, w którym wysiadły przerzutki.

Zmotywować się do tak śmiesznej jazdy łatwo nie jest. Próbuję sobie wmawiać, że wyższych biegów już nie ma, a mnie goni groźny brytan. Skoro tak, to kręcę młynka, ile fabryka dała!

Już po chwili czuję przyjemne mrowienie w łydkach, tętno skacze jak szalone. I pomimo krótkiego treningu - satysfakcja jest naprawdę duża, a prędkości większe niż zwykle. Może więc coś z tego będzie?

* Joe Friel "Biblia treningu kolarza górskiego", wyd. Buk Rower, 2004

sobota, 20 sierpnia 2011

Południe-północ w sześciu odcinkach

Relacja z krótkiego wyjazdu z sakwami. Nietypowo - wyjechaliśmy prosto z domu, z Nowej Iwicznej, i tak samo wróciliśmy. Ta formuła bardzo nam się spodobała. Poczekaliśmy na okno pogodowe i ruszyliśmy przed siebie, na południe, właściwie bez konkretnego celu, czyli tak, jak najbardziej lubimy... Po trzech dniach dotarliśmy do Stalowej Woli, gdzie ugościł nas Hiubi, kolega od rajdów przygodowych oraz jego żona Ewa. Ale po kolei - oddaję głos Sahibowi, który miał na tym wyjeździe kronikarską wenę.


Pierwszego dnia dotarliśmy za Warkę, w okolice Brzózy.

"Kwaśne jabłka ze zdziczałej jabłoni, dziurawe asfalty donikąd, wsie kryte eternitem. Rowerzysta w gumofilcach, kostki słomy i zapach gnojówki, ale przede wszystkim plaga komarów, gdy tylko zatrzymywaliśmy się gdzieś w lesie. Na deser czarne jeżyny i kawa Anatol, a na niebie ołowiane chmury."


Drugiego dnia dojechaliśmy w okolice Solca nad Wisłą. Po drodze z zaciekawieniem rejestrowaliśmy, jak zmnieniają się uprawy. Sady stały się większe, pojawiły się plantacje malin i porzeczek.

"A jednak można jeszcze spotkać czarne WSK-i na polskiej wsi. Ich młodzi właściciele jak zwykle z obłędem w oczach. Daszek przystanku w Pionkach w sam raz, aby schronić przed letnią ulewą dwójkę rowerzystów z ich rowerami. Zapachy lata? Świeżo położony asfalt, tym razem tzw. unijny... Bez obawy można po nim jechać - nie oblepi roweru jak ten z dawnych czasów. No i kulinarnie: restauracja przy krajówce w Lipsku. Porcja ogórkowej podana na talerzu wielkości wazy! Dałem radę, i to z chlebem. Jak zwykle licznik nabił więcej niż planowaliśmy."

Na każdym wyjeździe przychodzi taki moment, że jedzenie staje się głównym tematem rozmów i przemyśleń. Tym razem osiągnęliśmy ten stan już drugiego dnia. Po noclegu w krzakach zjechaliśmy do bardzo urokliwego Solca...


"Promocyjne połączenie między Polską cywilizowaną, a tą 'opóźnioną' - 5 złotych od rowerzysty. Magiczna granica rzeki [Wisły] i przekracza się linię pośpiechu i nijakości, cofając się do strefy, gdzie czas płynie dużo wolniej. Rzędy słupów telegraficznych, pomiędzy którymi będą pięły się ku słońcu łodygi chmielu. Rumiana twarz babci w Popowie. Dwóch staruszków na ławce przed drewnianym domkiem.


Stare, murowane, bogato zdobione domki z początku zeszłego wieku - ślady żydowskiej przeszłości Radomyśla. Szczerze zdziwieni miejscowi smakosze tanich trunków pod GS-em. Naprawdę nie mogą zrozumieć, po co ludzie tak się męczą w słoneczny dzień na rowerze. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów prowadzi nas lewym brzegiem Wisły - tym razem aż do Stalowej Woli."



Ewa, żona Hiubiego, zapytała nas, jaki właściwie jest cel naszej wycieczki. Cel? No właśnie jesteśmy u celu! Stalową Wolę zwykle widujemy przejazdem. Tym razem przejechaliśmy się spokojnie ulicami, zajrzeliśmy do sklepu. Przez chwilę poczuliśmy praskie dejavu w Rozwadowie (zdziwienie Sahiba - w monopolu tylko tanie wina!?). Ogólnie Stalówka bardzo mi się podoba. Otoczona lasami, ulice przestronne, nowe ścieżki rowerowe, czysto, zresztą zerknijcie na fotkę. Jeśli macie skojarzenia z posępnym, przemysłowym miastem, to chyba warto przyjechać tu na wycieczkę ;) Po nocy spędzonej na gościnnym łóżku (!) w towarzystwie dwóch sierściuchów, ruszyliśmy z powrotem do domu... (Swoją drogą - nieczęsto zdarza się gospodarz, który rozumie, że goście spędziwszy kilka dni pod gołym niebem mogą mieć problem ze spaniem w pomieszczeniu. Na różnych rajdowo-przygodowo-górskich opowieściach upłynął nam bardzo miło wieczór.)


"W środku Lasów Janowskich znakarz szlaków z sakwą wygryzioną przez wioskowego psa [dobra rada - nie woźcie kiełbasy w sakwie!]. Ślady dawnej świetności wąskotorówki do wywozu drewna nagle zakrywa chmura kurzu z rozpędzonego samochodu z dłużycami. Koszmarnie dziurawa droga asfaltowa przez las z kiczowatą kapliczką, ozdobioną bukietami plastikowych kwiatów. W stronę Kraśnika pracowite podjazdy i karkołomne zjazdy do kolejnych wąwozów. Lessowy garb w dolinie Wyżnicy poprzecinany koleinami dróg, wciśnięty pomiędzy plantacje malin i aronii. Spomiędzy rzędów dochodzą rozmowy Ukrainek. Stawka na skupie to 2 złote za kilo - ciekawe, czy dostają chociaż 1 zł..."

Teren noclegowo niezbyt przyjazny, ale znaleźliśmy kawałek nieużyku. Wokół namiotu kręcił się rogacz, głośno porykując. Nikt nie lubi intruzów na swoim terytorium. Rankiem znowu ruszyliśmy na północ. Kazimierz podczas długiego weekendu był miejscem strasznym, z którego uciekliśmy czym prędzej.


"Stroma, kręta droga z polnych kamieni wijąca się dnem wąwozu. Sejmik bociani na łąkach pod Kazimierzem. Gdzieś pod Zakładami Azotowymi przeciekający daszek nastawni Azoty-Puławy daje wystarczający azyl na przeczekanie letniej burzy. Komary tego lata są wszędzie, nawet w kawiarni w środku Puław. Na jednym z domów w Wilkowie na świeżym tynku ściany frontowej pozioma linia i napis 'POWÓDŹ 2010'. Ktoś musiał stanąć na drabinie, aby upamiętnić to wydarzenie..."

Ostatniego dnia poczuliśmy "przyciąganie domu". Spod Dęblina zostało nam już tylko 120 km. Droga, nudna, szosowa, nużąca, bolący tyłek, mimo to satysfakcja - udało się dojechać!


"Upiorna pobudka: problemy żołądkowe + komary + deszcz. Na otarcie łez kilka garści kurek. Wieprz w okolicach Dęblina to całkiem malownicza rzeka. Szosa z płyt betonowych pomiędzy Wilgą a Sobieniami - obowiązkowy masaż pośladków dla każdego turysty rowerowego. Most na Wiśle w Górze Kalwarii - łamigłówka rowerowa. Po sześciu dniach w siodełku nastąpiło przewartościowanie terenu do wycieczek rowerowych realizowanych od drzwi domu. Turystyka sakwowa ma jedną niezaprzeczalną zaletę - mało bagażu, a więc mało sprzątania po powrocie!"

Zdjęcia nieco słabsze niż zwykle, bo robione telefonem. Takie amatorskie kino drogi. Dziękujemy za uwagę :)

poniedziałek, 25 lipca 2011

Nie zawsze jest wesoło

Dziś, będąc w naszym serwisie rowerowym, dostaliśmy bardzo smutną wiadomość. Po długiej walce z chorobą odszedł Eryk - serwisant/mechanik/handlowiec w jednej osobie. Miał zaledwie 25 lat.

Już jako nastolatek dorabiał w sklepie, w którym kupowaliśmy nasze pierwsze górale. Był nieodłączną częścią tego miejsca. Składał nam rowery, nie raz doradzał w wyborze części. W naszej pamięci zostanie jako chłopak z wielką pasją, niezwykle pozytywny, zaangażowany, pomocny i życzliwy.

Nie potrafię napisać nic mądrego, jest mi po prostu cholernie smutno.

niedziela, 24 lipca 2011

Rower a gry planszowe

Po niewyobrażalnie długiej, 3-tygodniowej (!) przerwie od roweru wracam nie tylko na siodełko, ale i na bloga.

Miałam jako dziecko grę planszową pt. "Wakacyjna wyprawa". Była to jedna z tych zabawek, które kształtują gust, aspiracje i wyobrażenia o świecie na długie lata. Dziewczynka i chłopiec wspólnie podróżowali po planszy, robiąc różne fajne rzeczy. Na przykład - wiewiórka pokazuje Ci skrót przez las - posuwasz się 5 pól do przodu. Przewrócił Ci się kajak - suszysz się i czekasz dwie kolejki. I tak dalej w ten deseń.

Dlaczego dziś sobie o tym przypomniałam? Pojechaliśmy z Sahibem po południu (bo do południa spaliśmy) na taki ni to trening, i na stawy zajrzeć, i na ciastko. No i było jak w tej grze:

- zbyt długo delektujesz się kawą i ciastkiem - tracisz dwie kolejki,
- kurki w lesie znajdziesz - tracisz kolejkę,
- wymyślasz nowe skróty przez bagna (o których doskonale wiesz, że tam są!) - tracisz trzy kolejki,

wracasz do domu w mokrych butach i w dodatku załapujesz się na deszcz. Chyba trzeba będzie zacząć wstawać z kurami, ech...

piątek, 17 czerwca 2011

Z mapą w kieszeni

Za chwilę wyjeżdżam na Bike Orient, ale mam jeszcze chwilkę, by podzielić się ostatnimi przemyśleniami o nawigacji. Ostatnio zdarzyła mi się wycieczka z mapą w kieszeni, podczas gdy Monika nawigowała ze swoją mapą w mapniku. W dodatku miałyśmy zupełnie inne mapy :)

Takie ćwiczenie nawigacyjne można porównać do pamięciówki. Nie mając mapy non-stop przed oczami, zapamiętuje się dużo więcej. Umysł skuteczniej koncentruje się nad mapą podczas tych krótkich momentów, gdy wyciąga się ją z kieszeni.

Warto tu wspomnieć, że zawodnicy orientacji sportowej często odbywają treningi pamięciowe, polegające na pokonywaniu zapamiętanej trasy z pamięci. Na zawodach są w stanie zapamiętać nawet kilka przelotów między punktami! Efekt? Podczas biegu czy jazdy mogą utrzymywać większą prędkość, koncentrować się na pokonywaniu przeszkód w terenie. Nie muszą co chwilę zerkać na mapę, by upewniać się, czy są na dobrej drodze.

Jadąc na wycieczkę możemy sami robić sobie treningi pamięci. Bezcenny jest oczywiście cierpliwy towarzysz, który nasze wtrącenia do nawigacji (lub zupełne pomylenie trasy) potraktuje z dystansem ;) Czego wszystkim Czytelnikom życzę.

piątek, 3 czerwca 2011

WaypointRace 2011 - relacja

Medialna, smutna prawda dotycząca zawodów jest taka: im więcej przygód, błądzenia i awarii sprzętu, tym ciekawsza relacja. A im szybciej się jedzie, tym bardziej trzeba kombinować pisząc relację, żeby w ogóle było o czym pisać ;)

WaypointRace po raz czwarty odbył się w Pruszkowie. To impreza która wypączkowała z WaypointGame, terenowo-nawigacyjnej gry. W stosunku do poprzednich lat pojawiły się ciekawe urozmaicenia, które ubarwiły trasę: fragment przedwojennej mapy, bonusowy punkt, którego zdobycie obcina 30 minut z wyniku, odcinek specjalny.

Ubarwiły? Ano tak, bo trasa o tej porze roku ma 3 kolory: zielony, piaskowy i asfaltowy.

Po nieprzespanej nocy docieram na start i odbieram kartę chipową (kolejna nowość, profeska jak na Harpaganie) Jako dobry znak odczytuję fakt, że pakiet startowy wydaje mi Wojtek Wanat, którego poznałam na biegowych imprezach na orientację. Wokół kłębi się rekordowy tłum - 495 zawodników, w tym całe grupki z kategorii Family. Konkurencja w kategorii kobiecej mocna, co cieszy, gdyż zapewnia ciekawą rywalizację i zmusza do nieobijania się.

Postanowiłam wprowadzić do swoich startów kilka innowacji - na przykład po odebraniu mapy spokojnie ją sobie obejrzeć i obmyślić w samotności wariant oraz jechać na pierwszy punkt nie dając ponieść się rowerowej fali, swoim własnym tempem. Pierwsze się udało, drugie nie za bardzo...

Po jakimś czasie orientuję się, że jadę za samym Bronkiem czyli Pawłem Brudło (!) przez jakieś łąki. Ale licznik wskazuje niepokojące cyfry. "Jesteśmy za daleko!" - krzyczę. Po chwili, chcąc nie chcąc, wskakuję za nim w strasznie wysokie pokrzywy (tzn. dla mnie wysokie, dla Pawła ledwo do kolan). Wokół, po rowach i zagajnikach, kręcą się tłumy rowerzystów. W końcu mam punkt (pk2).

Nie ma czasu na spokojną jazdę. Dotarłszy do szosy krakowskiej jestem świadkiem sceny, gdy jeden z zawodników zatrzymuje ruch - cała nasza grupka sprawnie przejeżdża. Bezcenne! Kolejny punkt (pk3) jest na wyciągnięcie ręki. Mój sposób dotarcia tam został później skomentowany przez Monikę: "Ha ha, niektóre matołki przechodziły przez ogrodzenie, a przecież obok była ścieżka". Zaletą leśnych wybojów jest banan, którego ktoś zgubił - po chwili wchłaniam go wprost do tkanek. Przy okazji dziękuję anonimowemu ofiarodawcy za cenną porcję kalorii oraz składników odżywczych, których kolarzom zawsze brakuje.

Przelot do Władysławowa bardzo szybki, na trasie kilka razy miga mi to tu, to tam, Gośka, legenda polskiego AR. W dodatku chytrze się uśmiecha, wyprzedzając mnie! No to krucho ze mną, myślę. W dodatku w lesie, w którym jestem prawie codziennie, nie mogę znaleźć dwóch okazałych dębów (pk4)! Skąd ten Adam wytrzasnął takie miejsce? [już wiemy skąd - ze zdjęć Panoramio]

Przelot na kolejne dwa punkty (pk5 i pk6) robię na pamięć. Nudno, ale za to bardzo szybko. Niektórzy wybierają ciekawe warianty i chłodzą emocje w wodzie.

Pk7 to takie bagienko w środku lasu. Kiedyś byliśmy tam z Sahibem na spacerze. My w ogóle w dziwne miejsca chodzimy na spacery. Gdyby komuś się podobała okolica, to polecam przy okazji widły rzek Tarczynki i Jeziorki. Jest to miejsce o wielkim potencjale, jeśli chodzi o urok i dzikość.

Przelot na pk8 jest mokrawy, mżawkowy i nudnawy, lecz niesie cenne informacje - wyjeżdżając z pk7 widzę konkurencję w całej rozciągłości. A więc najpierw Gośkę, a potem Monikę i Agnieszkę. Szosą do Tarczyna strasznie się wlokę, dogania mnie Piotrek Buciak, który po drodze zaliczył jeszcze pk13. Po chwili jego odblaskowa kurteczka znika w oddali, a ja wlokę się dalej bez zmian, potem wchodzę w jakieś krzaki, zupełnie niepotrzebnie. Punkt w sumie nietrudny, tylko koncentracja nawala.

Powoli muszę myśleć o powrocie - robi się późno. Tak jak przewidywałam na początku, całej trasy nie zrobię. Postanawiam odpuścić pk9, który na mapie wygląda bagiennie, poza tym z pk12 na pk10 wiedzie piękny asfalcik. Zdobywam te punkty bez historii, może poza tym, że prawie wpadam na dwóch panów, którzy niosą stół, a koło pk10 wbijam się w druciany płot - to z wrażenia na widok Kondziego.

Przelot do pk11 ma lekki posmak zakazanego owocu, choć w tym roku można jechać nawet szosą katowicką. Sam punkt ukryty jest w młodniku, który oczywiście kiedyś był łąką (jak głosi opis). W zasadzie każde miejsce było kiedyś czymś innym, więc opisy punktów mogłyby nie być aż takie sztywniackie. Na przykład zamiast "drzewo-pomnik przyrody" można by napisać na przykład "siewka dębu", a zamiast "ambona" może "paśnik"? Zawodnicy w końcu też ludzie i lubią żarty :)

Oglądam kilka razy obraz satelitarny, na którym oznaczono bonus. Wychodzi mi, że jeśli go zrobię, to mogę nie złapać któregoś z podstawowych punktów. To się nie opłaca. Zakazanego owocu ciąg dalszy - swoją drogą pobocze katowickiej do jazdy całkiem, całkiem. Już wiem, dlaczego nasi piaseczyńscy kolarze trenują tutaj zimą.

Pk13 to kolejny punkt bez historii. Wyprzedzam tu niezwykle liczną grupę, która prawdopodobnie realizuje trasę Fan. Po zaliczeniu ostatniego punktu czyli pk1 zachciało mi się jeszcze żarcików. Przejazd przez Komorów robię nie najkrótszą, ale najciekawszą drogą. Skonsternowany zawodnik, który jedzie za mną, pyta w końcu zaniepokojony: "Ale ty jesteś stąd?"

Meta wita nas atmosferą kolarskiego święta, którą możecie poczuć oglądając fotki. Poza dekoracją największe emocje wzbudziła oczywiście tombola - pomimo olbrzymiej liczby nagród nie wylosowałam nic, ale nie ma co narzekać, bo nie mając może aż tyle szczęścia do losowania, nogami zapracowałam na całkiem przyjemną i sutą nagrodę w kategorii PRO kobiet :)

Strona WaypointRace
Mapa
Ładną fotkę, na której pozujemy z Robertem Bobińskim strzelił nam Adam Wojciechowski, budowniczy trasy.

środa, 1 czerwca 2011

WaypointRace a parytet

Tytuł nieco przewrotny, jako że żadnego parytetu ani na tych, ani na innych zawodach nie ma :) Ale uwaga, będzie troszkę matematyki. Moją uwagę po Waypointrace zwrócił bowiem wysoki odsetek kobiet, które ukończyły trasę PRO.

W zeszłym roku zrobiłam z ciekawości zestawienie wszystkich pucharowych zawodów (PPM), żeby sprawdzić, w których startowało najwięcej kobiet. O dziwo, przodował Grassor z ponad 19% odsetkiem pań, z tym że ze względu na ogólnie niewielką liczbę startujących (łącznie 31 osób, w tym 6 kobiet) nie można chyba traktować tej liczby zbyt poważnie.

Natomiast imprezy o wysokiej frekwencji charakteryzował następujący odsetek zawodniczek:

Harpagan 39 - 7,2%
Waypointrace - 8,9%
Odyseja Jesienna - 14,3%
Harpagan 40 - 11%

(Średnia ze wszystkich zawodów to nieco ponad 10%.)

W tym roku zaskoczył mnie bardzo pozytywnie Waypointrace. Otóż okazało się, że kobiety na trasie PRO stanowiły 22% wszystkich zawodników. A więc ponad dwa razy więcej niż rok temu!

Z czego może to wynikać? Wydaje mi się, że wpłynął na to sposób podziału zawodników na trasy FAN i PRO. Jako nowość wprowadzono wybór trasy w trakcie trwania wyścigu, a nie przy zgłoszeniach. Kto zdobył 1-6 waypointów, automatycznie klasyfikowany był jako zawodnik trasy FAN, kto zgarnął więcej - jako PRO.

Być może w poprzednich latach mniej kobiet zgłaszało się na dystans PRO (>100 km), ponieważ nie wierzyły w swoje siły i umiejętności nawigacyjne? Wolały z góry wybrać dystans FAN (60 km), który wydawał się bardziej przyjazny. Tym razem mogły na trasie zdecydować o zdobyciu kilku waypointów więcej, gdy orientowały się, że sił wystarczy, a limit czasu spokojnie im na to pozwoli. Brawo dziewczyny!

Gratuluję Organizatorom tego pomysłu, uważam go za bardzo trafiony.

Fot. Organizatorzy Waypointrace

wtorek, 31 maja 2011

Nawigacja na własnym podwórku


Zanim podzielę się wrażeniami z WaypointRace, krótka refleksja na temat nawigowania w znanym terenie. Obejrzałam sobie przejazd zwycięzców WaypointRace i naszła mnie refleksja - czy aby na pewno w znanym terenie łatwiej jechać na orientację?

Przyznaję, że znałam kilka miejsc, w których stały waypointy. Mimo to mam wrażenie, że właśnie ta znajomość terenu czasem przeszkadzała mi wybierać optymalne warianty, a im lepiej znałam dane miejsce, tym dłużej szukałam lampionu ;)

Mam swoje ulubione ścieżki. Kiedy zamieszkaliśmy z Sahibem pod Piasecznem 10 lat temu, ochoczo zabraliśmy się za poznawanie okolicy. Prawie każdy weekend spędzaliśmy na rowerze, a to jadąc do Magdalenki, a to do Zalesia, a to do Złotokłosu. Zaopatrzeni w topograficzne pięćdziesiątki mieliśmy wielkie ambicje omijać wszelkie asfalty, jeździć tylko bocznymi, najlepiej leśnymi dróżkami.

Ale drogi, jak to drogi. Zmieniają się. Tu wiosną pojawi się bagienko, tu gruz wywalą, a jeszcze inną miedzę zagrodzą płotami. A czasem drogi nie było w ogóle i lądowaliśmy pośród pól marchewki. Po jakimś czasie mieliśmy już swoje ulubione, sprawdzone trasy, którymi jeździliśmy - już bez map (a raczej z mentalną mapą okolicy w głowie).

Kiedy zobaczyłam mapę WatpointRace, ucieszyłam się, że znowu zobaczę kilka takich "zapomnianych miejsc". Na przykład dolinę Jeziorki, którą kiedyś z uporem maniaków przedzieraliśmy się przez chaszcze i bagna. Jednak nie jest to trasa, którą wybierałabym na co dzień (zwłaszcza gdy chcę gdzieś szybko dojechać). Wybierając wariant podczas WaypointRace decydowałam się na drogi, których stan w miarę aktualnie znam. Widzę, że Łukasz i spółka nawigowali czasem śmielej, a czasem bardziej asekurancko (ale może po asfalcie szybciej?), w każdym razie zupełnie inaczej! W wielu miejscach skrócili trasę wybierając dróżki, za którymi po prostu nie przepadam.

Oczywiście orientowanie się w znanym terenie ma szereg zalet - nie trzeba tak często patrzeć na mapę, niektóre przeloty można zrobić z pamięci, w razie nawet niewielkiego zagubienia się bardzo łatwo dojechać w miejsce, które się już zna itd.

Wydaje mi się, że gdyby teren był mi zupełnie nieznany, to potrafiłabym częściej zagrać va-bank, więcej zaryzykować. Byłoby na pewno bardziej przygodowo (może nawet z przeprawami przez rzeczki) i być może wiele przelotów zrobiłabym po optymalnej, zamierzonej przez Budowniczego trasie. :)

Fot. Adam Wojciechowski/Waypointrace

PS. Zdjęcie zainspirowało mnie do zmiany koloru tła ;)

środa, 18 maja 2011

Najmniejsze góry w Polsce?

Suwalszczyzna to jeden z moich ulubionych regionów w Polsce. Jest mi bliska od dziecka - w Suwałkach mieszka mój Wujek. Maj+ Suwalszczyzna + rower oznaczają absolutną pełnię szczęścia! Tym razem spędziłam kilka dni w Żytkiejmach, które położone są tuż pod rosyjską granicą. Chciałam zobaczyć coś innego niż Suwalski Park Krajobrazowy, w którym byłam już nie raz.

Błądząc wzrokiem po mapie trafiłam na intrygujący napis "Góry Sudawskie". Góry? Nie wyglądały zbyt imponująco, zajmując zaledwie parę km kwadratowych, ale skoro "góry", to koniecznie muszę tam pojechać!

Po długim przelocie przez Łysogórę, Maudę, Rogożajny i Mariankę, skierowałam koła na północ, do wsi Maszutkinie. Nazwy na Suwlaszczyźnie niezmiennie mnie fascynują. Wkrótce dojechałam do Ejszeryszek, a przede mną były jeszcze Skombobole!

Góry Sudawskie okazały się ciągiem zalesionych moren. Najwyższe wzniesienie to Góra Prusaka - według różnych źródeł jej wysokość waha się od 230 do 250 m n.p.m. Szlak zielony, którym jechałam, okazał się w wielu miejscach dość... pieszy. Mimo to nie żałowałam. W Podsudawskiem minęłam pozostałości starego parku i przeprawiłam się przez rzeczkę. W innym miejscu szlak prowadził prosto w odwiedziny do bobrów.

Wydostawszy się z lasu, przejechawszy koło rozrzuconych po morenach kilku zagród, trafiłam wreszcie na nowiutki asfalt, który otacza obecnie Jezioro Wiżajny. Cóż to była za jazda! Góra-dół-góra-dół, prędkość, słońce i piękne widoki.

Niestety nie miałam aparatu i nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Nie pozostaje Wam więc nic innego, tylko będąc w okolicy samemu zbłądzić w te najmniejsze, lecz dzikością nie ustępujące Bieszczadom góry. Polecam - warto!

Informacje praktyczne:

Najlepiej w Góry Sudawskie dostać się z Wiżajn, Roweli lub Rutki-Tartak. To zaledwie parę km. Sporo niedużych wniesień, drogi to przeważnie twarde szutry. Sklepów i ludzi po drodze nie widziałam. Noclegi w okolicy - agroturystyka. W okolicy Wiżajn znajduje się gratka dla zdobywców Korony Województw - Rowelska Góra, najwyższy szczyt woj. podlaskiego (298,1 m n.p.m.).

wtorek, 17 maja 2011

Harpagan i DyMnO w telegraficznym skrócie

harpagan stop lipnica stop szron rano stop jazda z Monika stop fajnie stop piachy ale punkty wchodza stop rozdzielamy sie stop duzo asfaltu stop kryzysy stop bladzenie stop zwariowany finisz stop 176km

dymno stop sadowne stop sloneczko stop cztery mapy nie od parady stop bagno stop samotnie stop bagno stop rzeczka stop bagno stop piasek stop znowu bagno stop bobry stop piasek stop towarzystwo stop glodno stop piasek stop cola stop meta nareszcie stop 112km

Co łączy Harpagana i DyMnO? Oczywiście obie te imprezy zaliczane są zarówno do rankingu Maratonów Pieszych na Orientację (PMnO), jak i Rowerowych (PPM). Na obu wystartowałam na trasie rowerowej. Obu tras nie ukończyłam w całości. Obie miały limit czasowy 12 godzin. Obie udało mi się wygrać (w kategorii kobiet). I na tym kończą się podobieństwa.

Od Harpagana minęło już sporo czasu, mimo to moje wspomnienia są całkiem żywe. Monika zaproponowała wspólną jazdę, ale bez zobowiązań - to znaczy rozdzielamy się, jeśli któraś z nas poczuje taką potrzebę. Ranek przywitał nas urokliwymi widokami. Zmrożone drogi i szron, mgiełka nad mijanym jeziorem - piękny krajobraz aż prosił się o zdjęcia (jednak nie uległyśmy). Wariant nasz zaczynał się na południowym wschodzie i z powodzeniem prowadził na zachód, zataczając wielkie koło wokół bazy w Lipnicy. Trasa przeważnie piaszczysta (i nie sądziłam wówczas, że już miesiąc później bardzo zatęsknię do takiego piasku!). Punkty nie były trudne, a nawigacja szła jak po maśle, bez historii. Po wspólnym zaliczeniu kilku punktów zostawiłam Monikę w lesie i pojechałam sama dalej. Północna część trasy okazała się dużo twardsza, z kolei bardziej pofałdowana. Długi przelot na pk19 okazał się przebłyskiem prędkości. Zaczęły się jednak kryzysy i schyłek jednodniowej formy. Gdzieś tam wśród pól i lasów odpaliłam wiezioną na czarną godzinę butelkę coli - pomogło. Na koniec nieco dłuższe od planowanego szukanie pk9. Intuicja od razu podpowiadała namierzenie się od wschodu (wioska, szosa). Tymczasem nogi same pognały w las. Głowa nie za bardzo ogarniała całość. I tak zakończyło się na bezradnym snuciu w grupce kilku bikerów. W końcu głos rozsądku przebił się ponad to. Ruszyłam na azymut w stronę szosy. Nowy punkt ataku okazał się rewelacyjny. Po 5 minutach miałam pk9! Finisz był wariacki. Szosa, szosa, szosa - nieudana, desperacka próba zdobycia pk7, przeprawa przez niezłą piaskownicę z powrotem do szosy. Groźny powiew limitu (i źle ustawiony licznik) - 6 minut przed wybiciem straszliwej godziny udało się wjechać na metę. A tam było już bardzo przyjemnie. Siedziałam sobie na tartanie boiska, piliśmy colę ze Stasiejem, przyszła też Monika i nigdzie już nie trzeba było się spieszyć ani jechać. Monika w efekcie była druga - po małym kryzysie kupiła chipsy i krakersy, odżyła i nieźle deptała mi po piętach w drugiej części trasy!

Dla ciekawych mój wariant: 5-18-16-10-8-14-20-6-17-19-1-3-13-9.
Strona Harpagana

DyMnO różniło się od Harpagana tak bardzo, jak to tylko możliwe. Płaski teren Mazowsza, na przemian piaszczysty lub bagienny. Woda wypełniała wszystkie niżej położone miejsca, rzeczki i kanały nie trzymały się koryt, zalewając i lasy, i łąki. Komary gdzieś tam sobie brzęczały koło ucha, pachniały bagienne rośliny. Nawet przyjemne to było i od razu skojarzyło mi się z wakacjami. Nie miałam jednak za dużo czasu na wspomnienia i rozmyślania - limit gonił, punkty wchodziły jak po grudzie, bagna stanowiły niezłą łamigłówkę, niczym labirynt. Jechałam od początku sama, tylko z rzadka spotykając kogoś. Czasem to towarzystwo dawało wymierne korzyści - jak na przykład wspólne pokonywanie rowów z wodą. Raz ktoś z naszej grupy stanął tuż obok młodej sarenki ukrytej w krzakach borówki. Pisk był tak przeraźliwy, że wszyscy podskoczyliśmy. Innym razem na drodze znalazłam sarnią nóżkę, nieco obgryzioną. Bobrowe budowle to przeklinałam (w końcu nie raz taka bobrza rodzina zalewa cały las), to z kolei dziękowałam im w duchu za solidność w budowie tam - po kilku z nich przyszło mi się przeprawiać, i to z rowerem pod pachą. Okoliczności w ogóle prowokowały do przyrodniczych, a nawet astronomicznych obserwacji. Do pierwszych należały spotkane zające i rozważania o bagiennych roślinach, długości ich łodyg i stopniu, w jakim utwardzają dno. Astronomia objawiła się z kolei w postaci nieuniknionego zachodu słońca, który zbiegał się z końcem limitu, a więc oznaczał koniec moczenia się, wrzucania roweru na jakieś skarpy i pokonywania ich na kolanach, łamania krzaków i wpadania do bobrowych norek. W domu odkryłam zapomniane siniaki, ugryzienia, a kolejnego dnia nawet kleszcza, który musiał przybyć na gapę gdzieś w plecaku albo przyczepiony do ramy. Buty schły kolejne dwa dni, nie pozwalając zapomnieć o zawodach, a skarpetki zmieniły kolor na nieokreślony i wylądowały w śmietniku. To i tak mała strata w porównaniu do wielu urwanych przerzutek, zaginionych liczników itd. Na trasie jak zawsze miłym akcentem było spotkanie wielu znajomych rowerzystów i pieszych, którzy nieraz podpowiedzieli to i owo. A trasa sama prowokowała, by rewanżować się informacjami, które samemu się zdobyło. Paweł poratował mnie sezamkami, co stanowiło luksusowy przerywnik żywieniowy. Fajne w sumie to DyMnO, choć z jazdą rowerem za mało miało wspólnego. Kto wie, czy za rok roweru nie zostawię w domu, w końcu do wyboru jest też trasa piesza. Nawigacja wymagająca, ale do zrobienia, teren trudny i średnia z jazdy poniżej 10 km/h. Chyba przyjdzie poważnie potraktować siłownię, a zamiast sztangi będę używać roweru.

Dla ciekawych wariant: 24-25-23-10-OS-9-8-7-6-11-17-16-15-14-12-5-3-2-1-X
Strona DyMnO

Fotka z DyMnO: Piotr Siliniewicz