poniedziałek, 28 maja 2012

Krwawa Pętla - tort z wisienką i z ogonkiem

Część czytelników już wie z FB lub forum OGR, że w miniony weekend przejechałyśmy razem z Moniką Krwawą Pętlę. Dla niewtajemniczonych - to szlak zwany Warszawską Obwodnicą Turystyczną, w większości czerwony. Stąd nazwa. Otwocka Grupa Rowerowa organizuje na nim nieformalne zawody. W tym roku odbędą się 16 czerwca. Nam ten termin nie pasował, dlatego pojechałyśmy wcześniej.

Szlak ma teoretycznie około 240 km, w praktyce 250 km lub więcej. Około 80% trasy wiedzie w terenie, czasem niełatwym. Piachy, wydmy, bagienka, zarośla, korzenie - wszystko to w pewnym stopniu można spotkać na KP. Ale, żeby nie być niesprawiedliwym, muszę przyznać, że część odcinków zaskakuje pozytywnie - szybkie szutry, twarde single-tracki. Dodatkową atrakcją jest nawigacja. Wiele znaków z czasem zanikło, drzewa wycięto, drogi zaorano. GPS-owy track miał pomóc w tych miejscach. A raczej tracki, bo po zapytaniu na forum OGR dostałam ich kilka (każdy był nieco inny). Oraz sporo wskazówek na temat konkretnych, problematycznych miejsc. Dziękuję!

Pierwszy raz chyba zdarzyło mi się, że bardzo, ale to bardzo, odczuwam potrzebę podzielenia się wrażeniami, tymczasem jest ich tyle, że zupełnie nie wiem, od czego zacząć. KP rozpatrywałam do tej pory w kategorii wyczynu, była dla mnie osobistym Everestem (no dobra, Blankiem). Inspiracją był przejazd Bartka w 2010 roku. W 2011 roku zaszczepiłam pomysł Monice. Ciągle jednak brakowało nam wolnego weekendu, choć myślę, że po prostu pomysł musiał dojrzeć. Dopiero jesienią zaczęłyśmy powoli objeżdżać szlak koło nas. Chęć przejechania rosła, jednocześnie pojawiało się mnóstwo wątpliwości, czy w ogóle damy radę. Ostatni tydzień przed umówioną datą podskakiwałam jak wiewiórka i nie mogłam spać. Oczami wyobraźni widziałam nas na szlaku i bardzo za tym tęskniłam. Prognozy pogody zmieniały się co chwilę, emocje rosły. W końcu - decyzja zapadła - jedziemy!

Ostatniej nocy spałam może godzinę. Pobudka o 4.00. Na śniadanie płatki gryczane. Sahib zawozi mnie do Zalesia, Piotrek przywozi Monikę. Jest 5.00 rano, rześko. Ostatni przegląd rowerów, startujemy w stronę Góry Kalwarii. To nasz teren, jazda na pamięć. Piotrek, który nam towarzyszy, dość szybko stwierdza, że zamarza - wraca do domu. My jedziemy na lekko, nie mamy nadmiaru ubrań. Słońce w twarz, most - symbolicznie przekraczamy granicę znanych terenów. Trochę jak Tolkienowski Sam, który opuszcza Shire i mówi, że dalej nigdy nie dotarł.

Mazowiecki Park Krajobrazowy. Znane nam „ceglanka” i bunkry. Mienia - ukochany singiel Moniki. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Co jakiś czas liczymy - ile godzin, ile kilometrów. Przekładam mapy w mapniku, każde zagięcie mapy to odhaczenie pewnego kawałka. Jedziemy jak w transie.

Koło Anina jesteśmy w porze śniadaniowej. Bartek przyłącza się na parę kilometrów, pokazuje przejazd przez Rembertów oraz pilnuje naszych rowerów pod sklepem. Przed nami słynne Horowe Bagno. Legenda tego szlaku, nie bez powodu.

(„Biedni Czytelnicy” - powiedział Sahib, jak mu przeczytałam dotąd).

Skoro opis Horowego Bagna byłby zbyt nudny, to może przenieśmy się od razu do Radzymina, zagłębia tirówek. Szczerze - dość okropne miejsce. Mijamy gościa w kaloszach, który rozlicza się z korpulentną niewiastą. Kalosze??? (Może był wcześniej na Horowym Bagnie?). Inna lala w stringach paraduje wzdłuż pobocza, obok wolno jedzie samochód, blokując ruch... Byle dalej stąd!

W Nieporęcie popas, pierwszy dłuższy, taki ze zdejmowaniem skarpetek i trzepaniem z piachu. Mała rzecz, a cieszy. Lasy, lasy, lasy. Ścięte gałęzie, piach, bagienko i badziewie. Byle do wału i do mostu.

Tu postępujemy ambitnie - dorabiamy naszej pętli ogonek poprzez udanie się na stację w Modlinie. Nie jest to obowiązkowe, ale skoro Adam, Bronek i inni tak jechali, to... no, sami rozumiecie. Wisienka na torcie musi mieć ogonek. A w korku stoją naprawdę wkurzeni kierowcy. Zabijają nas wzrokiem. Na moście, tym wiślańskim, remont. Uciekamy do Puszczy Kampinoskiej. A tam jest twardo i szybko. Przed nami ulatuje ptak wielkości kondora. Niskie światło, wyobrażacie to sobie? I żadnych, żadnych ludzi. Tylko las i my (z kryzysami na zmianę, żadne z nas cyborgi).

Zaborów to koniec puszczy. Tu zaczyna się przyciąganie domu. Szerokie szutry przez pola, mijamy Błonia, jakieś piękne różowo-fioletowe klomby w dawnym PGR-ze. Umawiamy się w Czubinie przy pomniku z Sahibem, którego ma przywieźć Jacek, syn Moniki. Na miejscu - obopólna konsternacja. Pomnik miał być jednym z naszych punktów kontrolnych (których łącznie jest 12). Tymczasem - pomnika brak! Ostały się jeno barierki i dziura w ziemi...


Prujemy (we trójkę z Sahibem) szosami do Brwinowa, zmrok znienacka nas zaskakuje gdzieś tam w pół obrotu korbą, więc lampki się zapalają, a ja, nie mając czołówki, staram się zapamiętać jak najwięcej mapy na zapas. W Podkowie trudno oprzeć się pomysłowi Sahiba, by zajrzeć do naszej ulubionej Werandy. Co prawda o tej porze nie ma już legendarnego tortu bezowego, ale ostały się dwa gatunki serników - domowy i Medyceuszy.


I tak my, brudasy o zapachu lasu i bagna, trafiamy na salony, rozsiadając się na ich skraju, to jest na tarasie. Spożywamy nasze serniki i szarlotki, z głupawką za pan brat. „Czas nigdy nie słabnie” - pamiętacie? Zatem ruszać trzeba, do domu tak blisko! 22.00 już.

Popówek, mostek, małe pomyłki. A potem wiata w Granicy - kolejny punkt kontrolny, a tam ognisko, trzech kolesi, lekko już w czubie (a co my mamy w czubie? endorfiny? otępiały ból w nogach? adrenalinę? nie wiadomo). Zagajam rozmowę, na wesoło, no - musimy policzyć, ile nóg ma wiata. A po co? Ano, takie tu małe zawody mamy... Troszkę tam świecę po stole zastawionym trunkiem, przy ogólnej wesołości, nóg jest siedem, co mnie całkiem zadowala i spadamy do lasu.

Końcówka - znowu nasze tereny, te nasze Magdalenki, Mieszkowa i Runowy, czuję jakbym wracała z jakiejś emigracji do swojej krainy. I nareszcie - Zalesie! Niesamowite uczucie. Przyjeżdża po nas Jacek, czeka na stacji, wychodzi śpiący biedak z samochodu (jest 1:55). „No i co? Dlaczego nikt się nie cieszy?” Bo nikt nie ma siły! Stoimy tam jakieś takie przymulone, jeszcze chyba nie dociera do nas, że przecież spełniłyśmy nasze marzenie - PRZEJECHAŁYŚMY KRWAWĄ PĘTLĘ!

Wiedziałam, że w tej relacji zapomnę o wielu sprawach. Na przykład o wielkiej rybie, która skakała w Narwi, o wiewiórce nad Mienią i o strasznym stadzie nocnych warchlaków, które spowodowało chwilowy HRmax. O tym, że czasem musiałyśmy trochę podyskutować, czy lepsza jest mapa czy GPS. O tym, jak bagno nas prawie wtaplało, co nas bolało, a co nie, o pomarańczach, które przez 150 km miałam przed oczami (aż sobie kupiłam i miałam w ręku), o tym, jak banany dojrzewają świetnie w kieszeni koszulki, co jest na pewno zasługą specjalnych włókien, z których wydziergano koszulkę. O tym jak słońce wschodzi, przypieka, a potem znika za lasem. Pięknie było, epicko i przygodowo, nie ma co. Cieszę się!

Polecam ten szlak gorąco - wszystkim, którzy lubią przygodę!

Nasz przejazd:
dystans: około 250 km
(wg licznika Moniki i GPS, wg mojego licznika 267..., ale on głupi jest i kłamie)
czas brutto: 20.45 h
czas netto: 17.22 h
start 5.10, meta 1:55


Link do naszego tracka
Link do zawodów na trasie Krwawej Pętli
Link do forum Otwockiej Grupy Rowerowej
Link do forum Alleypiasta

piątek, 25 maja 2012

Czas - niewidzialny przeciwnik

Autorem myśli na jutro jest Sahib.


„Jak ścigasz się z przeciwnikami, to jest łatwiej. Oni zawsze mogą się pogubić albo osłabnąć. Jak ścigasz się z samym sobą i czasem, to jest trudniej. Czas nigdy nie słabnie i nigdy nie zwalnia!"

Amen.

niedziela, 20 maja 2012

Maj w Krainie Jabłka i Truskawki

Gdyby padał deszcz, to częściej pisałabym na drugim blogu, wymyślając różne przepisy i bajki o zwierzętach. Tymczasem pogoda rowerowa, postanowiłam więc pokazać Wam piękno terenów niedalekich od nas, które odwiedzamy z Moniką podczas wycieczek (zwanych też szumnie treningami). Pozwólcie zatem zabrać się do cudownej Krainy Jabłka i Truskawki - i nie tylko - położonej między Piasecznem, Warką i Grójcem.

Przede wszystkim zwraca uwagę wzorowana na sztuce starożytnej symetria mazowieckiego krajobrazu, którą zakłócił tylko niespodziewany przylot Królika.


Naleśniki w Warce. Po makaronie to druga klasyczna przekąska kolarska, choć kolorowa posypka i bita śmietana ze spreju stanowią dodatek dla odważnych.


Michalczew. Jeden z obiektów Szlaku Koszmarów Architektury. Jesienią robi jeszcze lepsze wrażenie. Fotkę wysłałam do admina tego bloga, za co pójdę do piekła.


Chynów. Najciekawsza część wycieczki - wizyta w prywatnym, plenerowym Muzeum powoli urządzanym przez Piotrka, męża Moniki. Muzeum jest dopiero planowane i nie ma jeszcze nazwy. Propozycje zgłaszajcie w komentarzach!


Poważną część kolekcji stanowią automobile. Nie wszystkie są skończone. Ten jaguar zachwycił mnie świeżutkim malowaniem. Według mnie to styl marynarski, ale Piotrek twierdzi, że to oryginalne malowanie wyścigowe. Niestety przejażdżki nie są planowane. 30 litrów/100 km, proszę Państwa! Sponsor strategiczny poszukiwany!


Kolejne auto. Kobiety kochają chrom i agresywne kształty karoserii. Nawet jeśli auto ma oderwaną kierownicę i luźne kable w środku. Ups, tego miałam nie pisać. W oddali czołgi sprawne inaczej.


A tutaj czołg na chodzie. Wyposażony w karabiny maszynowe. „A wiecie, dziewczyny, ten czołg to obskrobała szlifierką oscylacyjną i pomalowała samodzielnie córka mojego kolegi.” Czyżby jakaś sugestia?


Poważną część kolekcji stanowią obiekty latające. Śmigłowiec dobrze komponuje się z zielenią drzew.


W środku ma wszystko, co trzeba. Na liczniku 260 km/h.


Drugi obiekt - prywatny „tupolew”. Warto zwrócić uwagę na brzozy w tle.


Na koniec - nieruchomości (budki dla ptaków?). „Chciałem zachować pierwotny charakter terenu, tej fabryczki typowo PRL-owskiej, ze wszystkimi jej obiektami” - mówi twórca Muzeum. W przyszłości być może zostaną zaadaptowane na łazienki dla zwiedzających.


Sułkowice, droga powrotna. Z kronikarskiego obowiązku dodam na koniec ciekawy pomnik zwierzęcy, położony na terenie ściśle tajnego obiektu (zdjęcie zrobione jest z ukrycia). Przedstawia on Psa Cywila...


... który tuż obok ma swoją ulicę.


Dziękuję za uwagę i zapraszam na kolejne wirtualne wycieczki. :)

piątek, 18 maja 2012

Po co startować?

Takie pytanie zadał mi niedawno jeden znajomy, który nigdzie nie startuje, pomimo że jest jedną z najbardziej sprawnych fizycznie osób, jakie znam. Po prostu nie czuje potrzeby rywalizacji. Wiem, że takich osób jest całkiem sporo (obok nieco zaskakujące zdjęcie Sahiba, który śpi przykryty szydełkowym żółwiem - żółw symbolizuje w naszej kulturze, wspólnie ze ślimakiem, tych wszystkich, którzy nie lubią się za niczym uganiać).

Pytanie zawisło w powietrzu bez sensownej odpowiedzi i skłoniło mnie do rozmyślań. Doszły do tego rozmowy o cierpieniu, które pojawiły się na DyMn-ie. Dziś będzie zatem wpis nieco patetyczny.

Trzeba odróżnić samo startowanie (dla przygody, dla towarzystwa, z innych powodów) od ścigania się. Jedno nie musi oznaczać drugiego, choć często tak właśnie kojarzymy zawody sportowe. Sport łączy się z rywalizacją jak marchewka z groszkiem. Rozumiem jednak, że zwolennicy „slow life” albo braku rywalizacji w życiu, wyznawcy niektórych filozofii głoszących ascezę, umiar i harmonię patrzą na rywalizację podejrzliwie. Pozornie wydaje się, że rywalizacja pasuje jak ulał do konsumpcyjnego, szybkiego stylu życia, jaki dominuje na Zachodzie.

Jednak nie ma sensu porównywać zawodów sportowych do wyścigu szczurów albo nadmiernej konsumpcji. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do nich przynoszą mnóstwo pozytywnych  wartości.

Przeciwnicy sportowej rywalizacji mogą tu pomachać argumentem, że przecież można robić inne fajne rzeczy na świeżym powietrzu, w gronie znajomych, można też uprawiać sporty rekreacyjnie i niezobowiązująco. Wycieczki rowerowe to świetna sprawa, tak samo jak leżenie na trawie albo gapienie się na rzekę (najlepiej wszystko to naraz). Jednak pewne odczucia dostępne są człowiekowi dopiero wtedy, gdy przypina numer, gdy czeka na sygnał startu albo wreszcie po ciężkim finiszu przekracza linię mety.

Ponieważ interesują mnie głównie dłuższe, przynajmniej kilkugodzinne zawody „w krzakach” czyli na orientację, to na nich chciałabym się skupić. Współczesny człowiek Zachodu ma w swoim życiu niewiele sytuacji, gdy odczuwa jakiś fizyczny dyskomfort. Samochody, samoloty, klimatyzacja, dostęp do jedzenia i wody, ogrzewanie i ciepłe ubrania zimą sprawiają, że trzeba się naprawdę postarać, żeby zmarznąć, zmoknąć, poczuć głód, ból, odwodnienie albo skrajne zmęczenie. Odczucia, które dla naszych łowiecko-zbierackich protoplastów były na porządku dziennym.

Z drugiej strony mało kto ma w sobie tyle masochizmu, żeby nie wychodząc z domu fundować sobie takie atrakcje. Inaczej jest na przykład w wysokich górach, gdy nie ma wyboru. Zawody są czymś pośrednim. Mamy wybór (zawsze można zejść z trasy) i różne sytuacje są pod większą kontrolą niż podczas ekstremalnych wypraw. Mimo to zawody sportowe dają szaremu człowiekowi szansę na poczucie się mocnym, wyjątkowym, niesamowitym i zbratanym z przyrodą. W pewien sposób zbliżają nas do naszych dalekich przodków, a jednocześnie są namiastką wyprawy w nieznane - w pigułce. Wystarczy wolny weekend, żeby kompletnie oderwać się od znanych miejsc i sytuacji. Są też podróżą do wnętrza siebie, oglądaniem swoich reakcji, sprawdzaniem się sam na sam z trudnościami, a może losem.

Prawda jest taka, że zawody bolą. Po kilku godzinach na rowerze bolą kolana*, tyłek*, plecy*, ręce*, łzawią oczy*, jest za zimno*, za gorąco*, za mokro*, żołądek jest zaklęśnięty*, nogi pieką od pokrzyw*, ręce i nogi są odmrożone*, wkurza siodełko*, kask*, kierownica*, buty*, koszulka*, spodenki*, okulary*, mapnik* (* - niepotrzebne skreślić). Warto o tym pamiętać, gdy bezmyślnie klika się na zgłoszenie na kolejną turę w Pucharze Umartwiania Ciała i Ducha (zwanym w skrócie PPM albo PMnO) i być psychicznie gotowym na cierpienie.

A przez cierpienie, wiadomo - do gwiazd!

Co to za gwiazdy? Motywacja, sprawność, wytrwałość, cierpliwość, wspaniałe znajomości, nowe ciekawe miejsca (serio, serio, czy inaczej zaliczyłabym np. najwyższy szczyt zachodniopomorskiego?), obcowanie z przyrodą, poczucie wyjątkowości, poczucie wspólnoty, rozwój sportowy, rozwój w innych dziedzinach, endorfinowy haj na mecie. Czy to mało?

A Wy - dlaczego startujecie?

wtorek, 15 maja 2012

DyMnO 2012 albo dylematy podwyszkowskie

Czy zauważyliście, że „DyMnO 2012” brzmi prawie jak „Euro 2012”? :)

A  dlaczego dylematy? Bo było tak.

Chcę jechać w lewo, jadę w prawo. Dla kogoś, kto tak jak ja ma problem, z której strony ominąć kamień lub korzeń na drodze, mapa z 35 punktami kontrolnymi to wyrafinowana tortura. Każda decyzja - podjęta, ale tak trochę na niby, nieostatecznie, może ulec zmianie w każdej chwili... i czasem ulega.

Gośka Czeczott odjeżdża na asfalcie. Sto metrów, pół kilometra, tak lekko i bez wysiłku. Spotykamy się, ciągle spotykamy, przy kolejnych punktach. „Co za forma! Kosmos i kobieta-legenda polskiego AR. A ja? Uciekam po krzakach, robię głupie warianty. Pojadę gdzieś naokoło, co chwilę coś wtapiam, a wygrana przecież należy się lepszym.” Tak sobie myślę (i o wszystkich dniach, kiedy nie chciało mi się trenować), ale zaraz potem przekora, duch walki - ja też chcę wygrać! I robić nareszcie dobre, skuteczne, szybkie i krótkie warianty!

Prześladuje mnie myśl, że zabraknie mi jedzenia, a wtedy koniec. Tylko to, co w kieszeniach i śmiej-żelki na czarną godzinę - mało. Wpadam do sklepu, rzucam 3 zeta na ladę, „proszę-dwa-batoniki-reszty-nie-trzeba”. Na mecie wyciągam te niezjedzone zapasy, ciepłe, lekko zdeformowane, i ciasteczka - połamane...

Rower - taka szkoda nowego napędu, pięknej kasety i pięknego łańcucha. Ale - to tylko rower, jest do jazdy, trochę błota-piasku-wody-patyków przecież mu nie zaszkodzi. I brnę przez wrogi teren, hak cudem nie urwany do końca. A poznał bliżej i sosnę, i brzozę, i witki wierzbowe. I sama nie wiem, co jeszcze, bo czasem wolałam nie patrzeć na te harce.

Czy to zawody, czy to jeszcze ściganie? Od pewnego momentu nikogo nie spotykam. W tej majowej, jaskrawej, niepowtarzalnej zieloności - tylko sarny, zające, sójka zmokła jak kura, zaciekawieni mieszkańcy po wioskach i jeden tańczący pies. Czasem, rzadko, tylko w bliskości punktów - charakterystyczna sylwetka - rower z mapnikiem, rowerzysta w kasku, a więc nie ten miejscowy, na ukrainie...

Wiele myśli, gadanie do siebie, liczenie na głos metrów, przepowiadanie sobie dalszej marszruty. Smutno-nudno samemu, ale - taka wolność. Jadę, gdzie zechcę, gadam albo śpiewam, albo mogę nic nie mówić. Mijają kilometry i godziny. Stanąć, pomyśleć, przełożyć mapę (4 kartki A4!), nierozwiązywalny dylemat lewo-prawo, co opuścić, długo asfaltem czy krótko przez bagno. Wszystko jedno, nikt nie będzie miał pretensji, tylko sama do siebie.

Są ślady po ścince, pniaki świeże, gałęzie rzucone w błoto. Skoro byli tu drwale, to przecież jakoś dotarli. W kaloszach może? Ale - czy pozyskania na terenach bagiennych przypadkiem nie robi się zimą? O, gdybym uważniej czytała Sahibowe książki, te jego podręczniki, „Hodowle lasu”...

Bagno... ale do punktu tak blisko! Szkoda zawracać. Zwątpienie, złość. Nie na pokrzywy, komary - one są u siebie, to ja zupełnie niepotrzebnie wybrałam się do nich w gości. Wracać? Ale za mną ten rów, który ledwo przeskoczyłam, rower poleciał, ja na niego, wczołgałam się jakoś... Nie, to już przejdę przez to bagno, nie może być przecież daleko. W ostatniej chwili widzę, jeszcze trochę wysiłku, a tam jest on - lampion! Spłowiały, niewysoko, podniósł morale, wykąpane w zdradliwym błocku.

Ile jeszcze czasu? Tylko 50 minut? Budzik nastawiony, będzie dzwonił co pięć minut w kieszeni. Zdążę czy nie? Ostatni punkt wygląda tak kusząco, po drodze. Brać? A jeśli nie zdążę? Nie ma spóźnień, limit sztywny. Ale droga fantastyczna, szybki szuter, przy punkcie jeszcze wskazówka od Piotrka Buciaka. Zdążę, już wiem. Jadę więc, bliskość mety i limitu są jak skrzydła!

Tak to było na tegorocznym DyMnO w Starym Bosewie. Tak, i dużo, dużo więcej. Myśli, cierpień, małych sukcesów i małych porażek, bratania się z przyrodą (czasem w stopniu daleko większym, niż bym sobie życzyła) i z samą sobą - też. Padał deszcz, świeciło słońce, tereny były prześliczne, a drogi - mimo moich narzekań - wyjątkowo przejezdne i twarde. Podobnie jak na poprzednich edycjach tej imprezy, a jednak inaczej. Na obiad buraczki i ziemniaczki, kompot! Na mecie dopiero okazało się, że Gośka, którą tak bardzo chciałam dogonić na początku, niestety musiała zjechać wcześniej z trasy. Ale - jeszcze będzie okazja się ścigać, nie raz i nie dwa.


Dla ciekawych moja kolejność:
start-35-17-33-18-20-19-34-21-22-24-32-
29-30-31-28-26-27-4-3-25-23-2-1-5-6-7-8-9-15-11-meta
Dystans: 156,8 km. Brak 6 pk (wliczając OS jako 1 pk). Ten wynik dał mi 1. miejsce w kategorii kobiet i 9. open.

Zdjęcie ze startu zawdzięczam Łukaszowi Drażanowi, który nie zważając na siekący, zimny deszcz cierpliwie czekał z aparatem aż ruszy start masowy naszej trasy... z powodu główkowania nad mapami rozciągnięty podobno aż do 30 minut. :)

piątek, 11 maja 2012

W co się ubrać

„W co się ubrać” - przysłowiowy dylemat każdej kobiety męczy mnie przed każdymi zawodami, częściej niż przed wyjściem na miasto lub imprezę. Być może jestem nienormalna. Tłumaczy mnie jednak to, że na zawodach bywam ostatnio częściej niż na ekskluzywnych party w eleganckich strojach.

Dziś mamy 30 stopni, pracuję w pareo i popijam terere (tak, wiem, nie każdy ma tak dobrze), ale na jutro prognozy zapowiadają deszcze oraz wykres temperatury spadający niczym podczas krachu na giełdzie. Jutro, dla niewtajemniczonych, odbędzie się DyMnO, tym razem w Starym Bosewie.

Pomimo ciągłych, nieustannych i wytrwałych dążeń do minimalizmu, także w pakowaniu, musiałam pożyczyć trochę większy plecak Sahiba, który nadaje się na miesięczny wyjazd, choć planuję być poza domem ledwie półtora dnia. Nie mam pojęcia, jakie brać spodenki, jaką koszulkę, bidon czy camela. Ponieważ bardzo nie lubię jeździć z plecakiem, staram się na trasie mieć tylko to, co na sobie i w kieszonkach koszulki. Lub koszulek. Wigor zdradził mi kiedyś swój tajny patent na jazdę w podwójnej koszulce, aby zwiększyć liczbę kieszeni z trzech do sześciu.

Dobrze, że rowery mam tylko dwa. Koszulek najwyraźniej za dużo.

Taa... odblaskowe kolory są podobno modne w tym sezonie... 
jakby ktoś nie wiedział.

środa, 9 maja 2012

Majówka obrazkowo

Zaczęło się nietypowo jak dla nas - na wodzie. Od Przedborza do Inowłodzia, po drodze namiastka morza w postaci Zalewu Sulejowskiego. Parafrazując znane niektórym zaproszenia na MTBO - „polecam wszystkim, którzy mają kajak.”


Od czasu do czasu bywało nawet romantycznie. „Wszystko gdacze, skacze, lata” - jak stwierdził kiedyś nasz kolega inżynier. Wiosna.


Porzuciwszy kajaki, tę samą rzekę zwiedzaliśmy rowerowo. Most zbudowany z siatki drucianej, blachy, drewna i asfaltu. Szczytowe osiągnięcie inżynierii lądowej w powiecie białobrzeskim.


Ten sam most od góry. Sahib wcina pożywne rogaliki, kontemplując upływ czasu symbolizowany przez płynącą wodę.


Nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza „rowerowa pogoda”. Kilka godzin później, między sadzonkami papryki a taczką przeczekujemy burzę, nomen omen koło miejscowości Grzmiąca. Po dwóch godzinach mamy dość i na mokro robimy jeszcze 70 km. Po drodze zjadamy 2 paczuszki sezamków i 2 cukierki.


Majówkę kończy akcent leśny. Rezerwat Modrzewina, który jest polskim odpowiednikiem zaczarowanej puszczy Lorien. Na rowerzystów czekają w nim różne atrakcje, pozwalające wyrobić bułę i korzystne cechy charakteru.


A jak Wam minął długi weekend? Sportowo czy imprezowo?