czwartek, 20 października 2011

Sekrety Bażantarni

Okolice pk19 na mapie Harpagana-42 (górna część) oraz na mapce do BnO (dolna część). Ta druga mapka pochodzi ze strony teamu 360. (Z podanego linku można ściągnąć mapę w doskonałej rozdzielczości.)

Po kliknięciu na obrazek możecie zobaczyć całość w powiększeniu. Miłej analizy!


EDIT: Na prośbę Drewniackiego próbuję tutaj umieścić odpowiedni fragment:

poniedziałek, 17 października 2011

Sześć błota stóp - Harpagan-42, Elbląg

Dziś długa opowieść, choć Harpagan rowerowy to tylko 12 godzin jazdy. Ale za to jakiej! Za ilustrację i najlepsze podsumowanie niech posłuży poniższe zdjęcie Marcina Nalazka. A tych, co lubią literki, zapraszam do lektury :)


Nie mogę rzec, że ta zabawa zaczęła się niewinnie. Zaczęła się złośliwą, mokrą pogodą, która nie dawała o sobie zapomnieć dzięki odpowiedniej architekturze sali gimnastycznej, na której spaliśmy. Tak, tak, ten piękny półokrągły daszek rezonował niczym bęben, gdy mżawki, kapuśniaki i nocne ulewy próbowały swych sił. W środku nocy wrócił z pieszej trasy Paweł i powiedział, że warunki są przechlapane - dosłownie.

Na starcie boli mnie brzuch, nie mam dobrego światła, pada deszcz, nie widzę dobrze mapy. Nienawidzę deszczu i godziny 6.30! Byle tylko dojechać do pierwszego punktu! Ba, ale do którego? Pk19 wydaje się na wyciągnięcie ręki, po chwili zasuwam pustymi ulicami, przez kałuże i boczne uliczki w stronę Nadleśnictwa. Z racji konszachtów z leśnikami takie miejsce dobrze mi się kojarzy. Z boku wyłania się spora grupa, jadąca na skróty. Próbuję utrzymać ich tempo, kalkulując, że może to miejscowi, obeznani z felernym terenem Bażantarni. Moje przypuszczenia potwierdziły wyniki - pierwsi na tym punkcie byli właśnie Elblążanie, a Monika dotarła tam prawie godzinę po mnie.

Po omacku na wyczucie próbuję utrzymać się na koszmarnym, rozjeżdżonym błocie. Cały czas pada, ale w kurtce jechać nie sposób. Do punktu dojeżdżam jak po sznurku. Zjeżdżam też wartko, choć zupełnie nieświadomie trafiam na szosę do Milejewa, zamiast do Kamiennika. Ech, ten kompas, gdyby mógł mówić, to by Wam opowiedział, co ja wyprawiam w lesie. W każdym razie stoję skonfudowana na poboczu, a pewien miły, wąsaty rowerzysta podśmiewa się ze mnie. Dobra, plan pierwotny idzie w diabły. Jadę na pk17, a z pk12 rozprawię się później.

To klasyczna sytuacja, gdy pozorna porażka zaowocowała korzyścią.

Na pk17 namierzam się bardzo, bardzo starannie. Po przejściu kilku cieków wodnych ląduję w młodniku... Zwarcie jest w nim tak gęste, że nie mieszczą się rogi. Po krótkiej szamotaninie wracam na drogę, która prowadzi prosto do punktu. Tu - wielka niespodzianka! Pierwszy raz w historii moich zabaw w orientację zdarza się, że jestem pierwszym zawodnikiem na punkcie!

Podbudowane morale dobrze wpływa na łydkę. W wiosce gawędzę z miejscowym o dalszej marszrucie, wbijam się między zagony. "Hola, hola, to nasze pola!" - wykrzykuje w swoim chrapliwym języku całe stado byków, od których odgradza mnie jeno wątły drut pastucha elektrycznego. Byki gnają wzdłuż tej wyobrażeniowej, bardziej mentalnej linii, towarzysząc mi wiernie aż do końca swego areału.

Tu mały lapsus - czytam opis punktu "Kwietnik, szczyt górki" i zastanawiam się, cóż to za oryginalny leśnik wśród puszcz swoich założył klomb? Zagadka się wyjaśnia, Kwietnik jest nazwą pobliskiej wioski, a na pagórku wokół pk12 tylko szumi buczyna.

Droga do pk18 dłuży się, a od Rogowa jest już niemożebnie przeorana. Rower tańczy i chce stawać okoniem, a wszystko to w proteście przeciw złemu zaopatrzeniu w opony. Jakieś klocki, fantazyjne wypustki, głębszy bieżnik byłyby nie od rzeczy...

Po wchłonięciu dawki piękna natury w postaci wodospadu w cudownym zaczarowanym lesie, stawiam na wariant autorski. Do pk13 pojadę na skróty (choć już mistrz Tolkien napisał o skrótach, co trzeba). Droga zaraz się kończy. Prowadzę rower żwirowniami, polami, pastwiskami. Trafiam na labirynt elektrycznych pastuchów. Gdzieś tam po prawej stoją dwa byki - duży i mały. Po lewej galopuje krowa. Pośrodku, wpadając co i raz w miękki placek lawiruję z rowerem, aż wreszcie wśród ujadania psów docieram zaklęśnięciem terenu do wioskowej drogi. Wychylam się zza zaparkowanej ciężarówki, słyszę jak miejscowi dyskutują ze swoim sołtysem... Zanim poczęstują mnie radami dotyczącymi miejscowej topografii, uciekam czym prędzej - z Aniołowa do Leszczyny. Mapa nie dotrzymuje obietnic, utwardzona droga to kupa zarośli. Przedzieram się do wioski, która bezimienność swoją zawdzięcza położeniu na skraju mapy - a ja za ten skraj, hej!, niczym starożytny odkrywca! Tylko centymetr, ale jakie emocje!

Przy pk13 znajduję Monikę. Tak się cieszę! Teraz będzie asfalt, pogaduszki, wspólna jazda aż do pk14, a może dalej. Już nie pada, dalej wciągam beznadziejne jedzenie, od którego nie mam w ogóle siły. A Monika wyraźnie ciągnie do przodu. Kocie łby, ale potem już asfalt, długi zjazd do pk14. Tu się rozdzielamy, ale kto wie, może dane nam będzie jeszcze się spotkać, kiedyś, gdzieś. Przelot w kryzysowym tempie do pk2. Wyciągam chałwę i sezamki, sekretną broń. Do pk10 dojazd bez historii, no bo błoto to już nie liczy się jako "historia".

Za Fromborkiem szlak okazuje się fikcją, odbija z asfaltu dopiero w Narusie. A dalej jest ciężko, opony nijak nie mogą wgryźć się w pozostawione przez poprzedników błotniste trajektorie. Rozmowa z przygodnie spotkanym zawodnikiem jadącym w stronę opaczną daje mi do myślenia. W wyborze ścieżki utwierdza dwóch drwali. Piękny zjazd, istne cudo - wprost na pk20 "Święty Kamień".

Torami, plażą, torami, plażą, tak jakoś gna mnie do Tolkmicka, sennego miasteczka. U progów miasteczka, gdzie kończy się błoto, a zaczyna cywilizacja, stoją cztery kobiety, miejscowe, z rowerami. "Bo to widzicie właśnie jest sport!" - komentuje jedna. O rety, sport? To skakanie z rowerem od kałuży do kałuży?

W Kadynach gubię się wśród ścieżek, tablic przyrodniczych i klasztorów, lecz skromna strzałeczka "Wieża widokowa" wyjaśnia wszystko. Przy pk16 otrzymuję pomoc przy zsunięciu się ze skarpy wraz z rowerem od jednego sympatycznego uczestnika pieszej trasy. Pozdrawiam!

Po chwili wspinam się i wspinam asfaltem niczym na alpejskie przełęcze. Końca nie widać. Mam dość. To już końcówka, jeszcze tylko jeden, jeden pk! i będę mogła zalec w ciepłym, suchym śpiworku...

Godzinę później - błotnisty jar, strome ściany. Próbuję wyjść na górę, ciągnąc za sobą rower. Wbijam buty w błoto, jedną ręką łapię za rachitycznego buczka. Drugą ciągnę rower, jak jakieś zwłoki. Zaczyna się ściemniać, a nie mam nawet porządnego światła. Dookoła jary i rzeczki wezbrane po ulewach. Gdzieś w tym cholernym lesie musi być jakaś droga! Co ja tu robię? Nawet nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Mapa nie pozostawia żadnych złudzeń - raczej się tego nie dowiem. Od tej walki z materią gleby i roślinności po raz pierwszy od prawie jedenastu godzin rozgrzewają mi się stopy.

Droga! Jest! Hura! Prowadzi na zachód - dobra, byle gdzie, byle do jakiejś szosy. Do końca limitu tylko 50 minut, a do mety szmat drogi. Nagle z naprzeciwka pojawia się para... jak jakieś anioły - zawodnik i zawodniczka, okazuje się, że jesteśmy tylko 200 m od tego ostatniego punktu, który przysporzył mi tyle zgryzot. W towarzystwie Elwiry i Jarka (jak się później okazało - znajomych Darlina, jaki ten świat mały) ryzykuję i jadę po pk15 na "polankę nad potokiem Kamienica". Brzmi to bardzo romantycznie, ale romantyczne nie jest. A potem już tylko mroczki przed oczami, gdy staram się trzymać za nimi na szosie do Elbląga. Mijają minuty i kilometry. Minuty szybciej, kilometry wolniej.

Ale Jarek zna Elbląg, potrafi przechytrzyć czas i na mecie mamy jeszcze 7 minut zapasu! A tam stoję w ciemności, w rozmiękłej trawie boiska i próbuję dojść do siebie, podczas gdy zewsząd otaczają mnie ludzie równie ubłoceni, ujechani, jeszcze rozentuzjazmowani mapą - jedyne w swoim rodzaju odczucie.

To już koniec przygodowej części. Wynik okazał się niezły. Przypadkowo obrana kolejność punktów, złe warunki glebowo-atmosferyczne (nie wierzcie prognozom) i słabe przygotowanie logistyczne muszę przeciwstawić sporej dawce szczęścia, który tego dnia przybrał postać przygodnie spotkanych miejscowych oraz licznych zawodników. Gdyby nie oni, pewnie ciągle jeszcze wgryzałabym się w glebę w tym czy innym jarze...

Dla ciekawych kolejność punktów w skrócie:
19-17-12-18-13-14-2-10-20-16-15-meta, łącznie 170 km


Zdjęcie: Marcin Nalazek, K.S.A.T.
Strona zawodów

wtorek, 11 października 2011

Pompka karłowata - Barbieri Nana

Pompka rowerowa - rzecz konieczna, lecz czasem jakże irytująca. Przypięta do ramy potrafi perfidnie odpaść w jakiś krzakach, a biedny biker, skoncentrowany na pokonaniu urokliwego single-tracka odkrywa jej brak wiele kilometrów dalej. Zwykłej pompki do kieszeni włożyć nie sposób, bo jest zbyt duża, nie mieści się również w torebce podsiodłowej.

Nic więc dziwnego, że od dawna marzyłam o ultramałej i ultralekkiej pompce, takiej, którą mogłabym zawsze przy sobie mieć. Spośród kilku dostępnych modeli zdecydowałam się na produkowaną przez Barbieri pompeczkę o wdzięcznej nazwie "Nana", co tłumaczy się jako "karlica" lub "karłowata". Gdy bierze się ją do ręki, trudno uwierzyć, że takie maleństwo nabije nam dętkę na twardo.


Po kilkukrotnym użyciu chętnie podzielę się wrażeniami. Zdecydowane zalety to rozmiary. Waga: około 30 g, wymiary: 140 x 17 mm. Spokojnie mieści się do kieszeni lub do torebki podsiodłowej. W komplecie jest również uchwyt i można ją przyczepić do ramy. Główka zaopatrzona jest w obrotową osłonę, która chroni zaworek przed zabrudzeniem w trakcie jazdy.


Pompka składa się tylko z jednego pompującego segmentu. Chodzi bardzo lekko, jednak mała objętość sprawia, że do pełnego napompowania koła trzeba się trochę namachać. Nie jest to jednak niemożliwe i jako pompka na sytuacje awaryjne w trasie sprawdza się dobrze. Pompowanie nie zajmuje więcej niż kilka minut. W domu, jako pompkę stacjonarną, warto mieć coś większego, solidniejszego i bardziej skutecznego.


Barbieri Nana obsługuje tylko wentyl Presta. Posiadacze "samochodowych" wentyli mogą więc obejść się smakiem. Wadą jest brak blokady wentyla po włożeniu do otworu pompki. To znaczy - blokada niby jest, ale polega tylko na właściwym "wkliknięciu" wentyla, nie ma natomiast żadnej odchylanej wajchy, znanej z większości pompek. Jest to według mnie największy mankament tej pompki i kilka razy nieźle się natrudziłam próbując odpowiednio wmanewrować wentylem w otwór. Bardzo pomocny okazuje się wentyl z nakrętką kontrującą przy obręczy (dzięki temu przy miękkim kole wentyl nie ucieka na zewnątrz obręczy). Tak czy inaczej, odpowiednie założenie pompki na wentyl wymaga trochę zręczności. Gdy jest już dobrze założona, to samo pompowanie idzie leciutko.

Wadą jest brak manometru. Pamiętajmy jednak, że coś za coś, nie można oczekiwać, że pompka będzie miała wielkość długopisu i wszystkie możliwe funkcje.

Trudno mi na razie ocenić, ile pompka wytrzyma. Nie wygląda na bardzo solidną, choć na razie nic się jeszcze nie popsuło (dla ochrony przed błotem wożę ją w torebce podsiodłowej razem z dętkąi toolem). Na koniec warto wspomnieć o cenie, która jest dość wysoka jak na tak mały przyrząd (obecnie 85 zł za prezentowaną przeze mnie wersję karbonowo-tytanową, wersja plastikowa jest o 10 g cięższa i kosztuje około 35 zł).

Podsumowując: dla użytkowników Presty w trasę lub na zawody jako niezawadzający, nieodzowny element wyposażenia.
Zalety: niewielka waga i wymiary.
Wady: średnio wygodna w użyciu i stosunkowo droga.


Jeśli używaliście innych mini-pompek, to podzielcie się wrażeniami. Może ktoś z Was używał małej pompki do wentyli samochodowych?

środa, 5 października 2011

Odyseja Ponidziańska

Nie będę się rozpisywać. Tym razem będzie kilka obrazków. Zaczęło się od nierównej konfrontacji - my kontra mapa. Zwoje mózgowe szybko nam się poskręcały, co poskutkowało równie pokręconym wariantem... Obok nas główkuje tęga głowa Maćka.


Kolejność punktów od czapy, a nie był to koniec przeciwności losu. Sahib walczy z materią nieożywioną swojego siodełka...


Ba, nawet lampiony nie dały się łatwo podejść. W tle typowy krajobraz tych terenów.


Jeśli dodać do tego wiatr, wiejący zawsze w oczy, pokrzywy i piachy, wywrotkę Sahiba, skasowane kolano oraz mnóstwo bezdroży (Królika ciągnie na pola, zwłaszcza jesienią), tworzy to mniej więcej pełny obraz naszej wspólnej jazdy, zakończony wynikiem, oględnie mówiąc, mizernym.

Na szczęście był jeszcze dzień drugi. Sahib z rozbitym kolanem został w domku zakuwać "Hodowlę lasu". Postawiłam na szybkość i jazdę po drożni (naprawdę!). Jaki był skutek? Ano taki, że już jadąc do pierwszego punktu - a przypomnijmy, że kolejność była obowiązkowa, a więc do punktu zdążało wspólnie ponad 100 osób - znalazłam się w lesie zupełnie sama! I choć na punktach spotykałam licznie napieraczy, to po drodze zdarzały się chwile samotnego kontemplowania przyrody. Działo się, oj działo! W połowie trasy można było ochłodzić się w rzeczce. Z oddechem konkurencji na plecach i w sympatycznym towarzystwie Rafała pod koniec trasy, pokonałam ten drugi etap szybko, bez zbędnego kombinowania i z satysfakcją. Ostatni zjazd po kamieniach, Pińczów, meta i banan na twarzy :)

Zdjęcia z galerii organizatorów.
Strona zawodów.