piątek, 2 grudnia 2011

Wietrzny Funex w Brodnicy

Narobiło mi się blogowych zaległości. Przede wszystkim relacja z Funex Orient, od którego mija właśnie tydzień. Wraz z mijającymi dniami przeminęły moje żale do Tomka, organizatora. Może to i lepiej w takim przypadku nie pisać od razu (żale wylałam w innym, odpowiedniejszym do tego miejscu).

Teraz mogę już tylko wspominać trasę, samą jazdę i fantastyczne towarzystwo Moniki. Ranek w Brodnicy przywitał nas co prawda słońcem, jednak wiatr nie dawał złudzeń - łatwo nie będzie. Zwłaszcza na otwartych terenach, po których przebiegała większość trasy. Tyle przynajmniej na starcie zanotował mój umysł, nieco rozkojarzony porannym, tfu, „show”. Ruszyłam samotnie i w niedługim czasie udało mi się aż 4 punkty położone blisko bazy (kolejno pk: 30-K2-K1-36). Poza tym, że K2 nie był jeszcze rozstawiony, dzięki czemu została mi pstryknięta fotka w zacnym gronie kilku zawodników, to bez większych przygód.

Następnie przystąpiłam do atakowania południowo-wschodniej ćwiartki mapy, co ułatwiał wiatr w plecy. Oczywiście wiedziałam, że kiedyś trzeba będzie wrócić... pod wiatr. Ta perspektywa była odległa. Gdy zaliczałam pk43 na urokliwym mostku, z przeciwnej strony nadjechała Monika. Radośnie i z entuzjazmem postanowiłyśmy kolejny punkt (pk44) atakować wspólnie.

Godzinę później tkwiłyśmy w bagnie. Przygodnie spotkany biker wpadł przy nas po kolana do czarnej wody (dobrze, że nie zgubił roweru). Przeżyłyśmy też chwilę grozy, gdy Monika odkryła brak busoli na ręku. Tu muszę wspomnieć, że była to busola zdobyta nieprawdopodobnym nakładem zaangażowania, kosztów i sprytu, łącznie z pozyskaniem drucików montażowych od Kshyśka spod wycieraczki przed jego drzwiami. To temat na osobną historię. I teraz właśnie ta busola - cud techniki nawigacyjnej Moscompass-3 - gdzieś się zawieruszyła!

Przedzierając się z powrotem przez trzciny, w których tylko żyrafa mogłaby nawigować, na szczęście odkryłyśmy cenną zgubę zawieszoną na jakimś krzaku. Na twarz Moniki jednak banan nie wrócił od razu - chyba dopiero wtedy, gdy dotarłyśmy z powrotem do szosy i uśmiałyśmy się z samych siebie. „Gdybym była sama, wycofałabym się już dawno!” - wykrzyknęłyśmy prawie równocześnie. Niestety okazało się, że co prawda busola się znalazła, ale zginął licznik Moniki. Nawet nie próbowałyśmy go szukać.

Naszła mnie refleksja, wspomnienie, gdy poznałyśmy się z Moniką. Był kwiecień 2008, finisz łódzkiej edycji Mazovii MTB, który zaowocował umieszczeniem nas na kolejnych zawodach w jednym sektorze. Tam dogadałyśmy się na wspólne treningi. Ale chyba żadna z nas nie wymyśliłaby wtedy tych wszystkich przygód, które kiedyś będziemy przeżywać nawigując w deszczową, wietrzną noc na Pojezierzu Brodnickim...

Przy pk42 zastał na zmierzch. Niestety pech nie odstępował Moniki. Tym razem przybrał postać złamanego uchwytu od lampki. Przy pomocy zip-ów zamontowałyśmy ją jako-tako do kierownicy i mapnika. Adam Słodowy byłby z nas dumny. Po ciemku dojechałyśmy do pk39, potem do pk35... Szosy dłużyły się bardzo. Tym bardziej, że zaczęła się jazda w niewłaściwym kierunku - pod wiatr. Od czasu do czasu próbowały nas chapnąć jakieś pieski. Niestety zwyczaj puszczania luzem psów na wsi po zmroku także poza terenem obejścia to prawdziwa zmora bikerów... I dalej, lasami, aż do felernego i źle postawionego pk45. Był to punkt, którego szukałyśmy najdłużej, w towarzystwie Jurka Ś. „Ojcem sukcesu” okazał się jednak Wojtek P., który miał nosa i sprawdził we właściwym miejscu.

Jazda nocą ma zawsze mnóstwo uroku i zapisuje się w pamięci mocniej niż jakiekolwiek ściganie w dzień. Liczenie kilometrów, sprawdzanie co chwilę kierunku na kompasie. Wokół szum ciemnego lasu, w wioskach spokój - wszyscy siedzą w domach. Deszcz, który w świetle lampki przybiera postać migających kresek. Przed 22.00 udało nam się zaliczyć sklep, w którym Monika nabyła niezbędne rowerowe paliwo - przekąski i wodę. Miejscowi ciekawie przyglądali się, gdy próbowałyśmy upchnąć w nasze paszcze olbrzymią paczkę chipsów „na czas”. Z tym wspomaganiem kalorycznym osiągnięcie pk40 było kwestią tylko paru minut.

Na końcówce stanęłyśmy przed dylematem - co brać? Monika nie miała 30 i K2. Były to dla niej korzystne zdobycze, jednak nie chciała ryzykować rozdzielania się i jazdy bez licznika. W związku z tym zdecydowała się spędzić ze mną jeszcze kawałek nocy. I tak zaliczyłyśmy ciekawie położony pk38 oraz dość perfidny i mylący pk31 (skrzyżowanie? rowów w lesie...). Ale wiadomo, gdzie diabeł nie może, tam pośle dwie baby ;) Na finiszu pojechałam przodem, sprytnie omijając przebudowywane ronda w Brodnicy. W końcu jazda rowerem musi dawać jakieś przywileje. Na ostatniej prostej byłam świadkiem policyjnego pościgu za piratem drogowym. Dzięki temu mogłam sama do woli przekraczać prędkość ;)

Na mecie czekał na nas pyszny posiłek oraz śpiwór (na mnie) i łóżeczko (na Monikę). Dawno ziemniaki i surówka z kapusty nie smakowały mi jak tej nocy.

Dla ciekawych kolejność, w której zaliczałyśmy punkty.

Wariant Moniki: K1-36-34-43-44-42-39-35-45-40-38-31,
oraz mój: 30-K2-K1-36-43-44-42-39-35-45-40-38-31.

Wyszło mi 177 km. Na tle Harpagana, na którym przejechałam tyle samo, ale w limicie czasu krótszym o 4 godziny, wypada to słabo. Podsumowując - zimno, niekorzystny wiatr, sporo górek, twarde nawierzchnie, mapa w stylu Harpagana, piękne tereny, sporo przewyższeń i ciekawe, choć nie zawsze dobrze postawione punkty kontrolne.

7 komentarzy:

  1. "Miejscowi ciekawie przyglądali się, gdy próbowałyśmy upchnąć w nasze paszcze olbrzymią paczkę chipsów „na czas”" - wyobraziłem to sobie, musiało zabawnie wyglądać :))

    p.s. Ula, przy podobnych relacjach przydałaby się mapa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście mapa mogłaby się przydać, choć wydaje mi się, że tego typu relacje czytają głównie współuczestnicy. Może na stronie zawodów coś się pojawi. Jeśli nie, to spróbuję coś dorzucić. Ale to w tygodniu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wciąż jestem w szoku jak Ty to robisz. My zdążyliśmy dojechać do 11 pkt z tego 3 nie odnaleźliśmy (45, 31 i 38). Wiatr dawał w kość.

    OdpowiedzUsuń
  4. Apropos przystanku przy sklepie o 22 w nocy, jeden z miejscowych inteligentnie skonstatował: "Widze ze Panie na wycieczce rowerowej..".

    Ula dzieki za towarzystwo i pomoc w pechowych chwilach.

    Pozdrawiam
    Monika

    OdpowiedzUsuń
  5. Djk, nasze tempo naprawdę było dość przystępne. Wiatr straszny, zagryzałyśmy zęby ;)

    Moniko, jak się cieszę, że zaglądasz na mojego bloga. Mam nadzieję, że "wycieczkę" powtórzymy wkrótce!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Na tych bagnach wpadłem po kolana ale bez butów (był pomysł przeprawiania się na boso). Nie odpuściłem jednak i w końcu przeprawiłem się lądując niestety w wodzie po pas, w wyniku czego musiałem zakończyć swój udział w imprezie. Powrót pod wiatr z przemoczonymi butami był bardzo bolesny.
    Pozdrawiam i do następnego spotkania.
    Radek Walentowski

    OdpowiedzUsuń
  7. Witaj Radku, niestety wpadnięcie do wody w listopadzie mało kto przetrwa bez uszczerbku (choć Maciek Więcek dwukrotnie przepłynął Drawę... i to na własne życzenie!). My tylko żałowałyśmy, że tak późno podjęłyśmy decyzję o odwrocie ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. :)