piątek, 18 maja 2012

Po co startować?

Takie pytanie zadał mi niedawno jeden znajomy, który nigdzie nie startuje, pomimo że jest jedną z najbardziej sprawnych fizycznie osób, jakie znam. Po prostu nie czuje potrzeby rywalizacji. Wiem, że takich osób jest całkiem sporo (obok nieco zaskakujące zdjęcie Sahiba, który śpi przykryty szydełkowym żółwiem - żółw symbolizuje w naszej kulturze, wspólnie ze ślimakiem, tych wszystkich, którzy nie lubią się za niczym uganiać).

Pytanie zawisło w powietrzu bez sensownej odpowiedzi i skłoniło mnie do rozmyślań. Doszły do tego rozmowy o cierpieniu, które pojawiły się na DyMn-ie. Dziś będzie zatem wpis nieco patetyczny.

Trzeba odróżnić samo startowanie (dla przygody, dla towarzystwa, z innych powodów) od ścigania się. Jedno nie musi oznaczać drugiego, choć często tak właśnie kojarzymy zawody sportowe. Sport łączy się z rywalizacją jak marchewka z groszkiem. Rozumiem jednak, że zwolennicy „slow life” albo braku rywalizacji w życiu, wyznawcy niektórych filozofii głoszących ascezę, umiar i harmonię patrzą na rywalizację podejrzliwie. Pozornie wydaje się, że rywalizacja pasuje jak ulał do konsumpcyjnego, szybkiego stylu życia, jaki dominuje na Zachodzie.

Jednak nie ma sensu porównywać zawodów sportowych do wyścigu szczurów albo nadmiernej konsumpcji. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do nich przynoszą mnóstwo pozytywnych  wartości.

Przeciwnicy sportowej rywalizacji mogą tu pomachać argumentem, że przecież można robić inne fajne rzeczy na świeżym powietrzu, w gronie znajomych, można też uprawiać sporty rekreacyjnie i niezobowiązująco. Wycieczki rowerowe to świetna sprawa, tak samo jak leżenie na trawie albo gapienie się na rzekę (najlepiej wszystko to naraz). Jednak pewne odczucia dostępne są człowiekowi dopiero wtedy, gdy przypina numer, gdy czeka na sygnał startu albo wreszcie po ciężkim finiszu przekracza linię mety.

Ponieważ interesują mnie głównie dłuższe, przynajmniej kilkugodzinne zawody „w krzakach” czyli na orientację, to na nich chciałabym się skupić. Współczesny człowiek Zachodu ma w swoim życiu niewiele sytuacji, gdy odczuwa jakiś fizyczny dyskomfort. Samochody, samoloty, klimatyzacja, dostęp do jedzenia i wody, ogrzewanie i ciepłe ubrania zimą sprawiają, że trzeba się naprawdę postarać, żeby zmarznąć, zmoknąć, poczuć głód, ból, odwodnienie albo skrajne zmęczenie. Odczucia, które dla naszych łowiecko-zbierackich protoplastów były na porządku dziennym.

Z drugiej strony mało kto ma w sobie tyle masochizmu, żeby nie wychodząc z domu fundować sobie takie atrakcje. Inaczej jest na przykład w wysokich górach, gdy nie ma wyboru. Zawody są czymś pośrednim. Mamy wybór (zawsze można zejść z trasy) i różne sytuacje są pod większą kontrolą niż podczas ekstremalnych wypraw. Mimo to zawody sportowe dają szaremu człowiekowi szansę na poczucie się mocnym, wyjątkowym, niesamowitym i zbratanym z przyrodą. W pewien sposób zbliżają nas do naszych dalekich przodków, a jednocześnie są namiastką wyprawy w nieznane - w pigułce. Wystarczy wolny weekend, żeby kompletnie oderwać się od znanych miejsc i sytuacji. Są też podróżą do wnętrza siebie, oglądaniem swoich reakcji, sprawdzaniem się sam na sam z trudnościami, a może losem.

Prawda jest taka, że zawody bolą. Po kilku godzinach na rowerze bolą kolana*, tyłek*, plecy*, ręce*, łzawią oczy*, jest za zimno*, za gorąco*, za mokro*, żołądek jest zaklęśnięty*, nogi pieką od pokrzyw*, ręce i nogi są odmrożone*, wkurza siodełko*, kask*, kierownica*, buty*, koszulka*, spodenki*, okulary*, mapnik* (* - niepotrzebne skreślić). Warto o tym pamiętać, gdy bezmyślnie klika się na zgłoszenie na kolejną turę w Pucharze Umartwiania Ciała i Ducha (zwanym w skrócie PPM albo PMnO) i być psychicznie gotowym na cierpienie.

A przez cierpienie, wiadomo - do gwiazd!

Co to za gwiazdy? Motywacja, sprawność, wytrwałość, cierpliwość, wspaniałe znajomości, nowe ciekawe miejsca (serio, serio, czy inaczej zaliczyłabym np. najwyższy szczyt zachodniopomorskiego?), obcowanie z przyrodą, poczucie wyjątkowości, poczucie wspólnoty, rozwój sportowy, rozwój w innych dziedzinach, endorfinowy haj na mecie. Czy to mało?

A Wy - dlaczego startujecie?

9 komentarzy:

  1. Piękny wpis!:) Dlaczego startuję? Nie będę ściemniał: lubię rywalizację! I to zarówno z innymi jak i z samym sobą. Z własnymi słabościami i rekordami. Niebywałą satysfakcję sprawiło mi ukończenie pierwszego maratonu, a potem poprawienie wyniku o prawie pół godziny. W bieganiu fajne jest to, że totalni amatorzy startują z najlepszymi. W tym samym biegu ulicznym biegną olimpijczycy, średni amatorzy tacy jak ja, jak i ci, którzy połowę dystansu po prostu przejdą. A PMNO to już w ogóle niesamowita sprawa. Z tym PMNO to dokładnie tak jest. Nikt normalny nie przedziera się 12 godzin przez zaspy śnieżne po polach, lasach i wąwozach, a tegoroczny Skorpion był jednym z najbardziej niesamowitych przeżyć mojego życia (tfu, brzydka zbitka słów, przepraszam). Trzeba mieć nieco nie po kolei w głowie żeby cztery razy na jednej trasie przechodzić przez rzeki (bez mostów), czy spędzić całą noc łażąc po lasach:) A przy tym poznajesz Polskę, spotykasz fantastycznych ludzi, poprawiasz swoje umiejętności nawigacyjne i dobrze się bawisz - żyć, nie umierać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krasusie, w sumie czemu się wstydzić, że lubi się rywalizację? Chyba nie ma czego. Ja też lubię, na równi z innymi profitami, które dają starty.

      Usuń
    2. Ależ ja się tego nie wstydzę! Tylko wiesz, można dorabiać teorię, wielkie słowa itd, a ja po prostu lubię rywalizację i walkę, więc od razu się do tego przyznałem;)

      Usuń
  2. Ja od lat jak mi ktoś zadaje to pytanie odpowiadam tak samo: "Dla sławy i pieniędzy"
    Niestety jeśli chodzi o sławę to nadal nie jestem celebrytą a jeśli chodzi o kasę z rajdów to cały czas na minusie, więcej wydaję na starty niż na nich zarabiam ;) ale ja się kiedyś odbiję...
    Fajny, pozytywny tekst ale zdjęcia chyba jeszcze lepsze :)
    Bazyl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolę nie prowadzić rajdowej księgi przychodów i rozchodów... Ale, ale - przecież nie wszystko da się kupić. Te wschody słońca, prawda? ;)

      Usuń
  3. A na których zawodach zaliczyłaś ten szczyt? Bo jakoś sobie nie bardzo przypominam zawody w tamtym rejonie (poza Grassorem w Białym Borze).
    Swoja drogą obydwa najwyższe szczyty zach-pom są bardzo ciekawe jako PK na zawody: ten usypany przez człowieka z uwagi na niecodzienne widoki i fizyczną trudność zdobycia (zwłaszcza z rowerem) a ten naturalny to niezła zagadka nawigacyjna ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Biały Bór, Grassor, trasa piesza. Czy był trudny nawigacyjnie? Hm, robiłam wtedy za giermka Leszka H-I, więc było łatwo. :)
      A co to za punkt usypany, bo chyba o nim nie słyszałam?

      Usuń
    2. Ja tam byłem na spacerze z dziećmi - ponieważ szczytów o podobnej wysokości w najbliższej okolicy co niemiara więc z mapą 100K nie było łatwo - idealny grassorowy punkt rowerowy: z opisu wynika, ze banał bo najwyższy szczyt w okolicy a na miejscu okazuje się, że może i on najwyzszy ale raczej w terenie tego nie widać ;)

      Ten usypany też jest blisko Białego Boru:
      http://maps.google.pl/?ll=53.923801,16.796422&spn=0.018928,0.038409&t=h&z=15
      Atakowałem od północy z córką na plecach - pewnie nawet na MdS takiej wydmy by się nie powstydzili ;)

      Usuń
    3. Kojarzę to miejsce, byłam tam w nocy, jakieś takie rozkopane żwirownie czy coś. Tam już miałam problem ze znalezieniem kolejnego punku. ;)

      Usuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. :)