Część czytelników już wie z FB lub forum OGR, że w miniony weekend przejechałyśmy razem z Moniką Krwawą Pętlę. Dla niewtajemniczonych - to szlak zwany Warszawską Obwodnicą Turystyczną, w większości czerwony. Stąd nazwa. Otwocka Grupa Rowerowa organizuje na nim nieformalne zawody. W tym roku odbędą się 16 czerwca. Nam ten termin nie pasował, dlatego pojechałyśmy wcześniej.
Szlak ma teoretycznie około 240 km, w praktyce 250 km lub więcej. Około 80% trasy wiedzie w terenie, czasem niełatwym. Piachy, wydmy, bagienka, zarośla, korzenie - wszystko to w pewnym stopniu można spotkać na KP. Ale, żeby nie być niesprawiedliwym, muszę przyznać, że część odcinków zaskakuje pozytywnie - szybkie szutry, twarde single-tracki. Dodatkową atrakcją jest nawigacja. Wiele znaków z czasem zanikło, drzewa wycięto, drogi zaorano. GPS-owy track miał pomóc w tych miejscach. A raczej tracki, bo po zapytaniu na forum OGR dostałam ich kilka (każdy był nieco inny). Oraz sporo wskazówek na temat konkretnych, problematycznych miejsc. Dziękuję!
Pierwszy raz chyba zdarzyło mi się, że bardzo, ale to bardzo, odczuwam potrzebę podzielenia się wrażeniami, tymczasem jest ich tyle, że zupełnie nie wiem, od czego zacząć. KP rozpatrywałam do tej pory w kategorii wyczynu, była dla mnie osobistym Everestem (no dobra, Blankiem). Inspiracją był przejazd Bartka w 2010 roku. W 2011 roku zaszczepiłam pomysł Monice. Ciągle jednak brakowało nam wolnego weekendu, choć myślę, że po prostu pomysł musiał dojrzeć. Dopiero jesienią zaczęłyśmy powoli objeżdżać szlak koło nas. Chęć przejechania rosła, jednocześnie pojawiało się mnóstwo wątpliwości, czy w ogóle damy radę. Ostatni tydzień przed umówioną datą podskakiwałam jak wiewiórka i nie mogłam spać. Oczami wyobraźni widziałam nas na szlaku i bardzo za tym tęskniłam. Prognozy pogody zmieniały się co chwilę, emocje rosły. W końcu - decyzja zapadła - jedziemy!
Ostatniej nocy spałam może godzinę. Pobudka o 4.00. Na śniadanie płatki gryczane. Sahib zawozi mnie do Zalesia, Piotrek przywozi Monikę. Jest 5.00 rano, rześko. Ostatni przegląd rowerów, startujemy w stronę Góry Kalwarii. To nasz teren, jazda na pamięć. Piotrek, który nam towarzyszy, dość szybko stwierdza, że zamarza - wraca do domu. My jedziemy na lekko, nie mamy nadmiaru ubrań. Słońce w twarz, most - symbolicznie przekraczamy granicę znanych terenów. Trochę jak Tolkienowski Sam, który opuszcza Shire i mówi, że dalej nigdy nie dotarł.
Mazowiecki Park Krajobrazowy. Znane nam „ceglanka” i bunkry. Mienia - ukochany singiel Moniki. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Co jakiś czas liczymy - ile godzin, ile kilometrów. Przekładam mapy w mapniku, każde zagięcie mapy to odhaczenie pewnego kawałka. Jedziemy jak w transie.
Koło Anina jesteśmy w porze śniadaniowej. Bartek przyłącza się na parę kilometrów, pokazuje przejazd przez Rembertów oraz pilnuje naszych rowerów pod sklepem. Przed nami słynne Horowe Bagno. Legenda tego szlaku, nie bez powodu.
(„Biedni Czytelnicy” - powiedział Sahib, jak mu przeczytałam dotąd).
Skoro opis Horowego Bagna byłby zbyt nudny, to może przenieśmy się od razu do Radzymina, zagłębia tirówek. Szczerze - dość okropne miejsce. Mijamy gościa w kaloszach, który rozlicza się z korpulentną niewiastą. Kalosze??? (Może był wcześniej na Horowym Bagnie?). Inna lala w stringach paraduje wzdłuż pobocza, obok wolno jedzie samochód, blokując ruch... Byle dalej stąd!
W Nieporęcie popas, pierwszy dłuższy, taki ze zdejmowaniem skarpetek i trzepaniem z piachu. Mała rzecz, a cieszy. Lasy, lasy, lasy. Ścięte gałęzie, piach, bagienko i badziewie. Byle do wału i do mostu.
Tu postępujemy ambitnie - dorabiamy naszej pętli ogonek poprzez udanie się na stację w Modlinie. Nie jest to obowiązkowe, ale skoro Adam, Bronek i inni tak jechali, to... no, sami rozumiecie. Wisienka na torcie musi mieć ogonek. A w korku stoją naprawdę wkurzeni kierowcy. Zabijają nas wzrokiem. Na moście, tym wiślańskim, remont. Uciekamy do Puszczy Kampinoskiej. A tam jest twardo i szybko. Przed nami ulatuje ptak wielkości kondora. Niskie światło, wyobrażacie to sobie? I żadnych, żadnych ludzi. Tylko las i my (z kryzysami na zmianę, żadne z nas cyborgi).
Zaborów to koniec puszczy. Tu zaczyna się przyciąganie domu. Szerokie szutry przez pola, mijamy Błonia, jakieś piękne różowo-fioletowe klomby w dawnym PGR-ze. Umawiamy się w Czubinie przy pomniku z Sahibem, którego ma przywieźć Jacek, syn Moniki. Na miejscu - obopólna konsternacja. Pomnik miał być jednym z naszych punktów kontrolnych (których łącznie jest 12). Tymczasem - pomnika brak! Ostały się jeno barierki i dziura w ziemi...
Prujemy (we trójkę z Sahibem) szosami do Brwinowa, zmrok znienacka nas zaskakuje gdzieś tam w pół obrotu korbą, więc lampki się zapalają, a ja, nie mając czołówki, staram się zapamiętać jak najwięcej mapy na zapas. W Podkowie trudno oprzeć się pomysłowi Sahiba, by zajrzeć do naszej ulubionej Werandy. Co prawda o tej porze nie ma już legendarnego tortu bezowego, ale ostały się dwa gatunki serników - domowy i Medyceuszy.
I tak my, brudasy o zapachu lasu i bagna, trafiamy na salony, rozsiadając się na ich skraju, to jest na tarasie. Spożywamy nasze serniki i szarlotki, z głupawką za pan brat. „Czas nigdy nie słabnie” - pamiętacie? Zatem ruszać trzeba, do domu tak blisko! 22.00 już.
Popówek, mostek, małe pomyłki. A potem wiata w Granicy - kolejny punkt kontrolny, a tam ognisko, trzech kolesi, lekko już w czubie (a co my mamy w czubie? endorfiny? otępiały ból w nogach? adrenalinę? nie wiadomo). Zagajam rozmowę, na wesoło, no - musimy policzyć, ile nóg ma wiata. A po co? Ano, takie tu małe zawody mamy... Troszkę tam świecę po stole zastawionym trunkiem, przy ogólnej wesołości, nóg jest siedem, co mnie całkiem zadowala i spadamy do lasu.
Końcówka - znowu nasze tereny, te nasze Magdalenki, Mieszkowa i Runowy, czuję jakbym wracała z jakiejś emigracji do swojej krainy. I nareszcie - Zalesie! Niesamowite uczucie. Przyjeżdża po nas Jacek, czeka na stacji, wychodzi śpiący biedak z samochodu (jest 1:55). „No i co? Dlaczego nikt się nie cieszy?” Bo nikt nie ma siły! Stoimy tam jakieś takie przymulone, jeszcze chyba nie dociera do nas, że przecież spełniłyśmy nasze marzenie - PRZEJECHAŁYŚMY KRWAWĄ PĘTLĘ!
Wiedziałam, że w tej relacji zapomnę o wielu sprawach. Na przykład o wielkiej rybie, która skakała w Narwi, o wiewiórce nad Mienią i o strasznym stadzie nocnych warchlaków, które spowodowało chwilowy HRmax. O tym, że czasem musiałyśmy trochę podyskutować, czy lepsza jest mapa czy GPS. O tym, jak bagno nas prawie wtaplało, co nas bolało, a co nie, o pomarańczach, które przez 150 km miałam przed oczami (aż sobie kupiłam i miałam w ręku), o tym, jak banany dojrzewają świetnie w kieszeni koszulki, co jest na pewno zasługą specjalnych włókien, z których wydziergano koszulkę. O tym jak słońce wschodzi, przypieka, a potem znika za lasem. Pięknie było, epicko i przygodowo, nie ma co. Cieszę się!
Polecam ten szlak gorąco - wszystkim, którzy lubią przygodę!
Nasz przejazd:
dystans: około 250 km (wg licznika Moniki i GPS, wg mojego licznika 267..., ale on głupi jest i kłamie)
czas brutto: 20.45 h
czas netto: 17.22 h
start 5.10, meta 1:55
Link do naszego tracka
Link do zawodów na trasie Krwawej Pętli
Link do forum Otwockiej Grupy Rowerowej
Link do forum Alleypiasta
Super, szkoda tylko, ze nie zrobilyscie GPS szlaku i nie wrzucilyscie go no google. Ogolnie, to fajnie wam, wy zyjecie a ja tu marnuje sie na tej cholernej emigracji. Podziwiam, oby tak dalej. Zycze wytrwalosci w tych twoich wycieczkach rowerowych. Buziaki:)
OdpowiedzUsuńHalina
Planujesz kiedyś wrócić? A szlak jest wrzucony do sieci (w paru miejscach są małe odstępstwa).
UsuńJak zwykle fajnie się czytało, choć to zapewne tylko mały wycinek to co działo się na trasie, co działo się w Waszych głowach, tego co widziałyście i przeżyłyście. Brawo :-)
OdpowiedzUsuńDzięki. Oj mały, mały. I tak poczekałam z pisaniem, aż we łbie się nieco uleżało. :)
UsuńFajna relacja, choć krótka. Przeczytałam jakbyście przejechały 25 km a nie 250 :) Brakowało, na koniec każdego akapitu zdania typu: "a za nami już 153 km i 10 godzin jazdy". Gratulacje. Też bym się przejechała... kiedyć :)
OdpowiedzUsuńyo!anna
Yo, bo szybko było! Kurcze, ledwie się obejrzałyśmy, a było Międzylesie, a potem nagle Zielonka, Nieporęt, Wisła... Tylko końcówka się dłużyła, tak od Podkowy do Zalesia. Ja wiem, że ten szlak tylko nieznacznie przekracza Twoje dobowe rekordy. Spokojnie to przejedziesz. :)
UsuńBrawo dziewczyny :)
OdpowiedzUsuńa dalej to już może tak kulinarnie:
wisienka powinna mieć ogonek(jakżeby inaczej)
Werandę odwiedzę, mam pod bokiem a nie byłem (hmm, tort bezowy powiadasz)
Aby końcówka się nie dłużyła to trzeba sobie pomyśleć o czymś przyjemnym na mecie np "pizza zwycięstwa"
pawrozik
Dzięki. A torty bezowe były, z tego co pamiętam, nawet w dwóch wersjach - pistacjowy i kawowy! Ten drugi lepszy. Tylko trzeba rano przyjechać, bo potem nie ma. :)
UsuńDoskonały trening przed Grassorem, już nie mogę doczekać się starcia :)
OdpowiedzUsuńPS. Bardzo ciekawa trasa. To tak sobie można całą Warszawę objechać, i to znakowanym (lub choć uznanym) szlakiem, zacnie :)
OdpowiedzUsuńStasieju, po pierwsze to polecam Ci tę trasę gorąco. Niedługo objazd grupowy. Może mniej górek niż na Zażynku, ale za to różne niespodzianki terenowe. A Grassor - ha, poszalejemy!
UsuńJeśli chodzi o banany, to coś w tym jest bo w kieszeni koszulki czy kieszeni plecaka faktycznie szybko dojrzewały, nawet przejrzewały a jakiś czas temu biegłem z bananem w reku. Biegłem tak chyba z pięć godzin i wcale nie dojrzał.
OdpowiedzUsuńPs fajny ten wyczyn.
Dzięki, Maki! Wniosek stąd prosty - banany dojrzewają w atmosferze beztlenowej. :)
UsuńJakbym robił taką trasę to najwolniej jechalbym chyba przez radzymin. Sądząc z opisu - atrakcje murowane. Gratulacje !
OdpowiedzUsuńHiu
Nie, nie, nie. Hiubi, uwierz mi, nie chcesz wiedzieć, jak one wyglądają z bliska...
Usuńto ciekawe. gratulacje.
OdpowiedzUsuńjednak chyba to nie dla każdego - za mało patrzenia i zwiedzania ;-)
Ja wiem, czy mało? Dla mnie wystarczająco. :)
Usuń