sobota, 31 grudnia 2011

2012 - niech się kręci

Ostatni rok według kalendarza Majów - dobra okazja, żeby jeszcze parę tysięcy kilometrów pokręcić ;)

Życzę Wam, żeby łydki rosły (twarde jak stal!), podczas wycieczek i zawodów - abyście nie łapali gum i nie wywracali się zbyt często. Satysfakcjonujących wariantów, wielu znalezionych pk, fajnego towarzystwa na trasach, które nie marudzi, a zawsze ma w plecaku zapasowy batonik, i żeby makaron zawsze był po kolarsku, al dente!

Tego Wam z serca życzę!

czwartek, 29 grudnia 2011

Konkurs

Bardziej dla zabawy niż z powodu przeświadczenia o własnym geniuszu ;), postanowiłam zgłosić swojego bloga do konkursu. Niestety nie było kategorii „sport”, a szkoda, bo sportowych blogów na wysokim poziomie jest naprawdę sporo! Nie pozostało mi zatem nic innego, jak zgłosić bloga w kategorii „moje zainteresowania i pasje”. Pomyślałam sobie, że jest to okazja, by przybliżyć dyscyplinę, jaką jest jazda na orientację, szerszemu gronu Czytelników. Kto wie, może ktoś się zachęci i sam spróbuje swoich sił?

W każdym razie wklejam tutaj wymaganego regulaminem linka.

A może ktoś z Was ma ochotę dołączyć ze swoim blogiem?

wtorek, 20 grudnia 2011

Laurka i obrazki z Nocnej Masakry

Nawiązując do tego, co lubię robić (a możecie o tym przeczytać po prawej stronie koło mojego portretu), tym razem wybrałam: nocą, w zimie, daleko, w miłym towarzystwie - a była nim Monika. Kompas też był i kręcił się jak szalony, gdy lawirowałyśmy w plątaninie dróg, trzęsawisk i lasów w okolicach Dębna - tego Dębna koło Szczecina, które maratonem biegowym stoi. Nocna Masakra to taki rowerowy odpowiednik świąt. Start o 16.30 niczym start Wigilii - z pierwszą gwiazdką, meta o 7.30 rano, gdy gwiazdka zblednie. Impreza słynna z macania drzew, mapy w stylu Harpagana i zimowych warunków, które tym razem okazały się jesienne, co niektórych osobników z trasy pieszej podkusiło nawet o kąpiele w rzece Myśli.

Co do Moniki, to chyba dopiero po powrocie do domu dotarło do mnie, jaka ze mnie szczęściara. Bo czy na całym świecie znalazłabym drugą taką towarzyszkę rowerowych zabaw, która tydzień przed świętami, zamiast tradycyjnych zakupów w amoku, wybiera całonocne włóczenie się rowerem po lesie, w grudniowej aurze z borealnym podmuchem, w dodatku na końcu świata (Polski). Nie mogę pominąć szlachetnych cech charakteru Moniki, która żyjąc w średniowieczu byłaby zapewne rycerzem - na nic nie narzeka, pomaga słabszym na ciele i umyśle (na przykład mi), nie przejmuje się porażkami, nie cofa przed przeszkodami terenowymi (wręcz przeciwnie), jednym słowem - twardzielka. Wisienką na torcie są nasze pomysły nawigacyjne, które uzupełniają się prawie jak puzzle.

[koniec w pełni zasłużonej, nieco patetycznej laurki, przechodzimy do obrazków]

Na skróty przez bagno. Przełażę przez jakąś wierzbę. Stoję w wodzie. Monika podaje mi rowery. Uff, jeszcze tylko... no właśnie, ile? Miało być 100 metrów (tak mówił Daniel), a tymczasem Paweł i Grzesiek, idący z nami, zniknęli dawno w oddali. Chlup, chlup, przedzieramy się przez trzciny.
„Monika, buty ci nie przemokły? Może sealskiny założysz?”
„Zamokły, ale nie zmieniam skarpetek. Jakoś tak ciepło.”

Patrzymy w niebo. Las, bezchmurnie. Za to ile gwiazd! Prawdą jest to, co mówią astronomowie - tylko zimowe niebo, najdłuższa noc, dają możliwość zobaczenia tych wszystkich skarbów. Zawieszone na czubkach świerków prawdziwe gwiazdy piękniejsze są niż jakakolwiek choinka na świecie, bo to choinka, którą ubrała sama pani Przyroda. Tu Orion, tam Plejady, a tam sam Wielki Wóz - symbol włóczęgi. Szkoda, że w Starożytności nie znano rowerów. Może mielibyśmy i Rower w Zodiaku?

Wioska, pierwsze zabudowania. Przystajemy na chwilę pod latarnią, ogarnąć mapę. Po chwili do płotu podchodzi tubylec z gigantycznym reflektorem i kieruje go prosto na nas. Monika twierdzi później, że miał złe zamiary. Mi się wydaje, że po prostu chciał nam poświecić - widocznie uznał, że w jego miejscowości są za słabe latarnie. W tym samym przysiółku zostajemy zaproszone na imprezę. Prawda, trudno się oprzeć urokowi dwóch niewiast na rowerach. Te kaski! Błysk w okularze! Dyskretny urok karbonu! :D

Miasteczko, późny wieczór, stacja benzynowa. Po doświadczeniach sprzed dwóch lat, kiedy to piłam w łazience na Orlenie ciepłą wodę z kranu, bo nie miałam ani grosza przy duszy, tym razem mamy gotówkę. Niestety - żadnych bułek, ani ciastek, o których marzyłam. Są tylko hotdogi... Po chwili Monika wcina parówkę, ja bułkę. Obie jesteśmy szczęśliwe. Pan Nalewacz ogląda w tym czasie nasze rowery z nabożną miną, zerka nawet na mapy.
„To ile panie będziecie jeszcze jechać?” - pyta.
„A, tak do rana” - odpowiada nonszalancko Monika.

Skrzyżowanie. Zatrzymujemy się. Linijka, licznik, kompas. Nie żałujemy czasu. Mierzymy, liczymy, rozważamy warianty. Jedziemy 200, 300 albo 500 metrów i znów to samo. Po pewnym czasie cyfry się mieszają, więc jadę i powtarzam na głos: „...6.75... dodać 450 metrów... to będzie... ile to będzie?... dobra, mam to - 7.20... 7.20... 7.20... i odbijamy w lewo...” Jak to dobrze, że chociaż skala mapy jest „okrągła”!

Las, wielkie kałuże rozpościerają się niczym dywany. Monika odważnie wjeżdża w środek, ja omijam bokiem. Semislicki to nie był najlepszy pomysł. Przed nami ostatnie kilometry - kostka brukowa. Po 150 km na siodełku... Wszystko mnie boli. I plecy, i kostki (od sztywnych zimowych butów), i tyłek. Myślę sobie:

„Już nigdy więcej. Po powrocie do domu muszę to sobie zapisać. I zapiszę, co mnie bolało. I co sobie myślałam. Nigdy więcej takiego męczenia się! Po co mi to? Ale zaraz, przecież wiem jak będzie. Już na drugi dzień będę za tym tęsknić! Zapiszę się na kolejną imprezę. Znów się zmęczę. Znów powiem, że nigdy więcej. To kompletnie bez sensu, błędne koło! Potrzebna mi jakaś grupa wsparcia. Tylko gdzie ją znaleźć, gdy wszyscy naokoło uzależnieni?...”

Dla zainteresowanych nasza kolejność punktów:
13-16-11-10-15-12-9-7-3-8-5-meta
Dłuższe poszukiwania (około 20 minut) przy pk10 i pk3. Chwila zawahania przy pk5. Reszta w miarę gładko.
Łącznie 151,1 km, czas 14.19 h.

A jeśli znacie grupę wsparcia, o której pisałam powyżej - koniecznie dajcie znać! ;)

piątek, 16 grudnia 2011

Myśli przed Masakrą...

...Nocną, oczywiście. Za 24 godziny startujemy. Właśnie zaczynam się pakować. Wygląda na to, że pogoda będzie nietypowa. Raczej nie ma co liczyć na śnieg, który przez 2 ostatnie lata umilał te ostatnie w roku zawody. Szkoda, bo mimo bardzo nieprzyjemnych mrozów (odpowiednio -20°C w 2010 i -15°C w 2011), jazda po śniegu miała w sobie wiele uroku.

Daniel, z którym rozmawiałam chwilę, gdy rozstawiał punkty, mówi, że w lesie dużo błota, zwłaszcza w okolicach zrębów. Ale to przecież normalne. Poza tym piachy, szutry, standard. Chyba letni rower? I jest ciepło.

Sama jestem ciekawa, jak będzie. Najważniejsze, że w ostatniej chwili Monika zdecydowała się wystartować, więc będziemy po prostu dobrze się bawić!

Idę przykręcać bloki do zimowych butów...

niedziela, 11 grudnia 2011

5000 to mało czy dużo?

Nie chodzi wcale o cenę roweru... Dziś pyknęło mi 5000 km przejechanych w tym roku kalendarzowym.

Dla jednych to śmiesznie mało, dla innych dużo. Dla mnie - w sam raz. A póki co pogoda sprzyja, więc ostatni słupek jeszcze powinien podrosnąć. Zdaje się, że w kategoriach wpisów powinnam dodać etykietę "lans" ;)

Okrągły kilometr świętowałam z Moniką i z Piotrkiem na poboczu drogi w Wilczej Górze. A wróciwszy do domu wypiłam z tej okazji dobre piwo na spółkę z Sahibem i wciągnęłam spory kawał czekolady (do tego każda okazja jest dobra, prawda?).

Na zakończenie pragnę podziękować mojemu licznikowi, że od 18597 kilometrów jeszcze ze mną jest i nie zapodział się w żadnych krzakach.

środa, 7 grudnia 2011

Za co kocham MTBO

MTBO, czy inaczej RJnO to Rowerowa Jazda na Orientację. Odkąd odkryłam, że taka forma zawodów odbywa się co jakiś czas w okolicach Warszawy, staram się raz na jakiś czas wystartować. Są to zawody bardzo szybkie, gdy porównać je do maratonów na orientację. Organizują je profesjonaliści od orientacji sportowej - Jan Cegiełka i Henryk Marcinkiewicz. Nieraz można pościgać się z kadrowiczami, na przykład z sympatyczną Anią Kamińską, naszą Mistrzynią Świata z 2010 roku w RJnO.

Na czym polega RJnO? Podobnie jak w biegach na orientację punkty kontrolne są rozstawione bardzo gęsto, mapa jest specjalnie przygotowana do jazdy rowerem, uwzględnia m.in. możliwe prędkości na ścieżkach i ich szerokość. Dystanse, na których startowałam wahały się od kilkunastu do około 25 km. Lampiony tu i ówdzie prześwitują między drzewami, zwłaszcza w listopadzie, gdy nie ma już liści ;)

Nie jest to zatem dystans, na którym liczy się ekstremalna wytrzymałość. Raczej szybkość i dobra technika w jeździe po piasku, patykach, błocie. Maksymalnie dwie godziny jazdy to prosta taktyka - jak najszybciej do celu! Ale którędy? Punkty zwykle stoją w tak „złośliwych” miejscach, że na pierwszy rzut oka trudno ocenić, który wariant przejazdu jest korzystniejszy. Czy krótszy, ale przez wydmę, czy może okrężny, twardą, płaską ścieżką? Łatwiejszy nawigacyjnie, lecz dłuższy, czy śmiały skrót dziesiątkami małych ścieżek? Nie dość, że stale trzeba rozwiązywać tego typu łamigłówki, to jeszcze ani na chwilę nie można stracić koncentracji na mapie. Kilka chwil nieuwagi i już człowiek stoi w środku lasu i zastanawia się, gdzie właściwie jest!

O ile mapa nie sprawiałaby problemu, gdyby z nią sobie po prostu spacerować (jest bardzo dokładna i przedstawia wszystkie leśne ścieżki), to już przy nieco szybszej jeździe łatwo stracić głowę, wyłączyć się. Nawet obrotowy mapnik i kompas na ręku nie zawsze gwarantują płynną jazdę bez błędów. A decyzje trzeba podejmować naprawdę szybko!

Bardzo podoba mi się tak duży procent nawigacji w tak krótkich zawodach. Blisko domu można pogłówkować, trochę się zmęczyć. Atmosfera zawsze kameralna, wesoło. W jeden z listopadowych weekendów tak właśnie bawiliśmy się w Wesołej i w Lesie Sobieskiego. W kategorii kobiet wygrała Klara, mi udało się zająć drugie miejsce, z łączną stratą za dwa dni - 6 minut. Udało mi się nie zgubić, nie popełnić większych błędów i mimo nie zawsze optymalnych wariantów, uznaję zawody za udane. Dokładnie dwa lata temu pojechałam w "owczym pędzie" za innymi zawodnikami (błąd!), kompletnie się zgubiłam, nie wiedziałam, gdzie jestem, na metę przyjechałam po limicie i zostałam zdyskwalifikowana... Postęp jest!

Przede wszystkim miałam dużą motywację, żeby pomimo zachmurzonego, listopadowego dnia i temperatur tuż powyżej zera trochę pokręcić po lesie, a to zawsze cieszy :)

Zimą ta sama ekipa organizuje zawody na orientację na biegówkach. Zupełnie inaczej, ścieżki nie zawsze są przedeptane - jest przygoda! A na wiosnę kolejny sezon MTBO. Więcej informacji na stronie mtbo.pl.

piątek, 2 grudnia 2011

Wietrzny Funex w Brodnicy

Narobiło mi się blogowych zaległości. Przede wszystkim relacja z Funex Orient, od którego mija właśnie tydzień. Wraz z mijającymi dniami przeminęły moje żale do Tomka, organizatora. Może to i lepiej w takim przypadku nie pisać od razu (żale wylałam w innym, odpowiedniejszym do tego miejscu).

Teraz mogę już tylko wspominać trasę, samą jazdę i fantastyczne towarzystwo Moniki. Ranek w Brodnicy przywitał nas co prawda słońcem, jednak wiatr nie dawał złudzeń - łatwo nie będzie. Zwłaszcza na otwartych terenach, po których przebiegała większość trasy. Tyle przynajmniej na starcie zanotował mój umysł, nieco rozkojarzony porannym, tfu, „show”. Ruszyłam samotnie i w niedługim czasie udało mi się aż 4 punkty położone blisko bazy (kolejno pk: 30-K2-K1-36). Poza tym, że K2 nie był jeszcze rozstawiony, dzięki czemu została mi pstryknięta fotka w zacnym gronie kilku zawodników, to bez większych przygód.

Następnie przystąpiłam do atakowania południowo-wschodniej ćwiartki mapy, co ułatwiał wiatr w plecy. Oczywiście wiedziałam, że kiedyś trzeba będzie wrócić... pod wiatr. Ta perspektywa była odległa. Gdy zaliczałam pk43 na urokliwym mostku, z przeciwnej strony nadjechała Monika. Radośnie i z entuzjazmem postanowiłyśmy kolejny punkt (pk44) atakować wspólnie.

Godzinę później tkwiłyśmy w bagnie. Przygodnie spotkany biker wpadł przy nas po kolana do czarnej wody (dobrze, że nie zgubił roweru). Przeżyłyśmy też chwilę grozy, gdy Monika odkryła brak busoli na ręku. Tu muszę wspomnieć, że była to busola zdobyta nieprawdopodobnym nakładem zaangażowania, kosztów i sprytu, łącznie z pozyskaniem drucików montażowych od Kshyśka spod wycieraczki przed jego drzwiami. To temat na osobną historię. I teraz właśnie ta busola - cud techniki nawigacyjnej Moscompass-3 - gdzieś się zawieruszyła!

Przedzierając się z powrotem przez trzciny, w których tylko żyrafa mogłaby nawigować, na szczęście odkryłyśmy cenną zgubę zawieszoną na jakimś krzaku. Na twarz Moniki jednak banan nie wrócił od razu - chyba dopiero wtedy, gdy dotarłyśmy z powrotem do szosy i uśmiałyśmy się z samych siebie. „Gdybym była sama, wycofałabym się już dawno!” - wykrzyknęłyśmy prawie równocześnie. Niestety okazało się, że co prawda busola się znalazła, ale zginął licznik Moniki. Nawet nie próbowałyśmy go szukać.

Naszła mnie refleksja, wspomnienie, gdy poznałyśmy się z Moniką. Był kwiecień 2008, finisz łódzkiej edycji Mazovii MTB, który zaowocował umieszczeniem nas na kolejnych zawodach w jednym sektorze. Tam dogadałyśmy się na wspólne treningi. Ale chyba żadna z nas nie wymyśliłaby wtedy tych wszystkich przygód, które kiedyś będziemy przeżywać nawigując w deszczową, wietrzną noc na Pojezierzu Brodnickim...

Przy pk42 zastał na zmierzch. Niestety pech nie odstępował Moniki. Tym razem przybrał postać złamanego uchwytu od lampki. Przy pomocy zip-ów zamontowałyśmy ją jako-tako do kierownicy i mapnika. Adam Słodowy byłby z nas dumny. Po ciemku dojechałyśmy do pk39, potem do pk35... Szosy dłużyły się bardzo. Tym bardziej, że zaczęła się jazda w niewłaściwym kierunku - pod wiatr. Od czasu do czasu próbowały nas chapnąć jakieś pieski. Niestety zwyczaj puszczania luzem psów na wsi po zmroku także poza terenem obejścia to prawdziwa zmora bikerów... I dalej, lasami, aż do felernego i źle postawionego pk45. Był to punkt, którego szukałyśmy najdłużej, w towarzystwie Jurka Ś. „Ojcem sukcesu” okazał się jednak Wojtek P., który miał nosa i sprawdził we właściwym miejscu.

Jazda nocą ma zawsze mnóstwo uroku i zapisuje się w pamięci mocniej niż jakiekolwiek ściganie w dzień. Liczenie kilometrów, sprawdzanie co chwilę kierunku na kompasie. Wokół szum ciemnego lasu, w wioskach spokój - wszyscy siedzą w domach. Deszcz, który w świetle lampki przybiera postać migających kresek. Przed 22.00 udało nam się zaliczyć sklep, w którym Monika nabyła niezbędne rowerowe paliwo - przekąski i wodę. Miejscowi ciekawie przyglądali się, gdy próbowałyśmy upchnąć w nasze paszcze olbrzymią paczkę chipsów „na czas”. Z tym wspomaganiem kalorycznym osiągnięcie pk40 było kwestią tylko paru minut.

Na końcówce stanęłyśmy przed dylematem - co brać? Monika nie miała 30 i K2. Były to dla niej korzystne zdobycze, jednak nie chciała ryzykować rozdzielania się i jazdy bez licznika. W związku z tym zdecydowała się spędzić ze mną jeszcze kawałek nocy. I tak zaliczyłyśmy ciekawie położony pk38 oraz dość perfidny i mylący pk31 (skrzyżowanie? rowów w lesie...). Ale wiadomo, gdzie diabeł nie może, tam pośle dwie baby ;) Na finiszu pojechałam przodem, sprytnie omijając przebudowywane ronda w Brodnicy. W końcu jazda rowerem musi dawać jakieś przywileje. Na ostatniej prostej byłam świadkiem policyjnego pościgu za piratem drogowym. Dzięki temu mogłam sama do woli przekraczać prędkość ;)

Na mecie czekał na nas pyszny posiłek oraz śpiwór (na mnie) i łóżeczko (na Monikę). Dawno ziemniaki i surówka z kapusty nie smakowały mi jak tej nocy.

Dla ciekawych kolejność, w której zaliczałyśmy punkty.

Wariant Moniki: K1-36-34-43-44-42-39-35-45-40-38-31,
oraz mój: 30-K2-K1-36-43-44-42-39-35-45-40-38-31.

Wyszło mi 177 km. Na tle Harpagana, na którym przejechałam tyle samo, ale w limicie czasu krótszym o 4 godziny, wypada to słabo. Podsumowując - zimno, niekorzystny wiatr, sporo górek, twarde nawierzchnie, mapa w stylu Harpagana, piękne tereny, sporo przewyższeń i ciekawe, choć nie zawsze dobrze postawione punkty kontrolne.