sobota, 28 sierpnia 2010

Jeszcze pomarudzę o BB Tour ;)

Minął już tydzień od BB Tour, ale ani Damianowi, ani mi nie udało się napisać żadnej dłuższej relacji z trasy. Podejrzewam wręcz, że napisanie czegoś naprawdę ciekawego o trasie może być niemożliwe. To szosy, szosy i szosy, i mijające zawodników tiry, dnie i noce na siodełku, przydrożne bary i stacje benzynowe, punkty kontrolne. Cóż za monotonia w porównaniu do rajdów, które trwają często podobnie długi czas, jednak jest to czas podzielony na małe odcinki - rolek, roweru, biegania i jeszcze innych zabaw.
W pogoń za Damianem wyruszyłam w poniedziałek rano. Wiedziałam tylko, że nocą udało mu się przespać 3-4 godziny pod Radomiem i pojechał dalej. Radom minęłam własnym objazdem. Chciałam być jak najbliżej trasy, żeby ich nie przeoczyć - miał jechać z dwoma innymi zawodnikami. Na trasę główną wypadłam koło Iłży. Mijałam kolejne miejscowości, ale nigdzie nie widziałam kolarzy, a Damian nie odbierał komórki. Tuż przed Rzeszowem zatrzymałam się na kawę. W pewnym momencie usłyszałam "cześć, Ula!" - okazało się, że Damian zajechał na tę samą stację uzupełnić płyny! Od tej pory już mniej więcej trzymałam się jego tempa. Za Rzeszowem zajechałam na punkt kontrolny, gdzie spotkałam kilkoro zawodników - i zawodniczkę, jadącą na tandemie.
Wkrótce przyjechał i Damian, który jechał już solo. Po tylu kilometrach zaczęło ujawniać się indywidualne tempo, peleton w większości rozbił się na pojedynczych kolarzy. Po drodze próbowałam zrobić trochę fotek. Damian nie narzekał na kilometry ani zmęczenie. Na kolejnym punkcie w remizie pod Brzozowem było bardzo miło i nawet mi proponowano żurek z jajkiem, ale odmówiłam. Był też materac, gdyby ktoś chciał poleżeć trochę. W Sanoku odwiedziliśmy restaurację w domu turysty. Każdy zawodnik otrzymał suchy prowiant - kanapkę, wafelki, wodę, jabłko. Do mety zostało już "tylko" 90 km. Starałam się więc dopingować zawodników do jazdy - zbliżała się kolejna, już trzecia noc zawodów, a zapadający zmrok jest zwykle czynnikiem mocno zamulającym.
Damian zaskoczył mnie na tych prawie końcowych kilometrach. Podjazd koło Zagórza zrobił tak szybko, że zdążyłam ustawić się z aparatem. To tam zrobiłam to pierwsze zdjęcie na tle zachodu słońca. Po przejechaniu 900 km wydawał się naprawdę świeży i jechał tak szybko, że mimo czasu rzędu 1/400 zdjęcie wyszło lekko nieostre.
Przed nim był już ostatni punkt kontrolny i meta. Powoli zaczęła się pewność, że teraz już nic mu nie przeszkodzi, że te ostatnie kilometry po prostu musi przejechać, że limit mija dopiero o 8 rano, a to jeszcze tyle godzin... Na punkcie kontrolnym za Hoszowem czekałam niedługo. Zapadł już zmrok, a punkt był słabo widoczny z drogi, ale wytłumaczyłam mu przez komórkę jak do niego trafić. Akurat dwóch zawodników zbierało się powoli w drogę, gdy dojechał Damian. Popatrzyłam na niego - był cały mokry, zaczęły się zjazdy i podjazdy. Zdecydował jednak zjeść tylko jednego banana, nawet nie schodził z roweru i ruszył dalej - wiadomo, we trzech łatwiej. Twardziel!
Do mety było niedużo. Jakieś 30 km, nikt tego dokładnie nie wiedział. Wokół noc, na drodze prawie żadnego ruchu. Z naszych wycieczek z sakwami pamiętałam, że ta trasa nie jest straszna, tylko 2 większe podjazdy. No ale my nie mieliśmy prawie 1000 km w nogach...
W każdym razie jakąś godzinkę z hakiem później mogłam zagrzewać chłopaków do walki na ostatnich metrach, w Ustrzykach! To było naprawdę niesamowite uczucie, przez to że cały dzień widziałam tę walkę o te ostatnie kilometry, czułam się tak, jakbym sama doświadczała tego niesamowitego finiszu! Cieszyłam się chyba bardziej od Damiana, który nie miał już siły się cieszyć ;)
Niedługo później zmyliśmy się z Ustrzyk, w których zresztą na noc wyłączono prąd i nawet dmuchana bramka mety nie wytrzymała. Przespaliśmy się w samochodzie, rano mycie w potoku Wołosatym, śniadanko w knajpie. I przemiłe zakończenie, na którym pojawiła się legenda Imagisu czyli Zdzisław Kalinowski i cała plejada innych makserów rowerowego ultra, z których część już kolejny raz mierzyła się z tym dystansem. Wśród zawodników krążyło mnóstwo historii, o awariach, złapanych gumach, naprawianiu suportów w przygodnych serwisach, o innych zawodach. Na jeden, a właściwie dwa dni, Ustrzyki stały się kolarską mekką, a ja znów doświadczyłam Bieszczad z perspektywy kibica, po raz kolejny w tym roku, choć Bieg Rzeźnika w porównaniu z Bałtyk-Bieszczady Tour wydaje się dość krótką wycieczką ;)

ps Tutaj znajdziecie bardzo długą, szczerą i szczegółową relację Maćka.

4 komentarze:

  1. Cześć Ula, dzięki za zdjęcia, napisałem swoją długą relację, chyba nawet bardzo długą, zaraz postaram się umieścić na swoją stronę www.atlasteam.pl zapraszam i pozdrawiam serdecznie Maciek

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć !
    Fajna relacja z wyścigu.
    Pozdrawiam.
    Headhunter
    (nr.57)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozdrawiam Was Ula i Damian.
    Fajnie napisana relacja.
    Dzięki za podróż do W-wy.
    Pozdrawiam
    Mieczysław
    (nr 41)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki za odwiedziny i miłe komentarze! Maćku, Twoją relację już widziałam, fajnie Ci to wyszło i jak się domyślam, kibiców musiałeś mieć wielu.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. :)