piątek, 18 listopada 2011

Zaprzyjaźnić się z wełną

Jakiś czas temu wylosowałam skarpetki Icebreaker z wełny merynosów w konkursie sklepu biegowego Ergo. Wspomniałam Jankowi, że po przetestowaniu podzielę się wrażeniami, choć nie jest to moje pierwsze zetknięcie ani z tą firmą, ani z „merino wool”. Z grubymi wyrobami dziewiarstwa ręcznego rodem z Podhala niewiele mają wspólnego...

Nie mam zwyczaju wystawiać laurek żadnym produktom, jednak inaczej się nie da, gdy coś jest po prostu dobre. No dobra, jest jedna wada - cena! Icebreaker się ceni, para grubszych skarpet to wydatek rzędu kilkudziesięciu zł - opłaca się czy nie?

Moim zdaniem wełna sprawdza się bardzo dobrze podczas uprawiania sportów outdoorowych, zwłaszcza tych o niższej intensywności. Cieńsze wyroby można stosować nawet latem, choć ja używam głównie w chłodniejszej części roku - zarówno koszulek, jak i skarpet oraz buffów. W końcu nasi dziadkowie na wyprawy w góry zabierali mnóstwo wełny, a mój tato miał nawet wełniane koszulki kolarskie, choć te ostatnie trochę gryzły. Czyli wełna coś w sobie ma.

Wiadomo - dobrze grzeje. Ale co się dzieje, gdy jest mokra? Czy dobrze odprowadza pot? Okazuje się, że wełniana koszulka sprawdza się jako pierwsza warstwa, bo nawet gdy jest wilgotna, wcale nie przestaje dobroczynnie grzać! Z tym, że nie schnie aż tak szybko jak cienkie koszulki syntetyczne, więc przy bardzo intensywnym wysiłku, gdy wylewamy przysłowiowe litry potu, wełna jest moim zdaniem średnim pomysłem. Nie trzeba jednak z niej rezygnować - można jej użyć jako drugiej warstwy (pod spód syntetyk) - wtedy grzeje faktycznie dobrze, a ponieważ jest cieńsza niż jakikolwiek polar, mniej krępuje ruchy. Przy mniej intensywnym wysiłku, bardziej turystycznym, wełna jako pierwsza warstwa jest ok. Na marginesie warto wspomnieć, że w porównaniu do syntetyków rzeczywiście nie łapie zapachów, w każdym razie w mniejszym stopniu. Podczas wyjazdu, na którym nie ma możliwości prania, zapewni więc dodatkowy komfort „estetyczny”...

Rozgadałam się o koszulkach, a co ze skarpetkami?

Współczesne skarpetki z „merino wool” są maszynowo, gęsto tkane, z cienkiej przędzy. Mają różne strefy - tu wzmocnienie, tam więcej czegoś elastycznego. Świetnie opinają stopę, bez problemu mieszczą się w butach (biegowych, rowerowych), są farbowane na różne kolory, można je prać w pralce i - co bardzo ważne - nie gryzą!

W górach na trekkingu to świetne rozwiązanie. Ciepłe, nie śmierdzą, nie mają szwów na palcach, więc nie obcierają. Same zalety. A na zawodach? Ostatnio biegałam w nich na GEZnO, w butach z cienkiej siateczki. Szron natychmiast przywarł do butów i zaczął się topić, przenikając do wnętrza. Kilka razy buty napiły się wody z bagienek. Ale, co ciekawe, wcale nie było mi zimno w stopy. Biorąc pod uwagę temperatury w okolicach zera, to niezły wynik. Mokre merino dalej robiło swoje, to znaczy grzało.

Często używam skarpetek z merino na rowerze. Zimą praktycznie bez wełny na stopach nie wychodzę z domu. W razie zimniejszej pogody po prostu dorzucam ochraniacze. Zresztą zakres termiczny w drugą stronę - tj. w stronę ciepła, też jest znaczny. Można założyć takie skarpety nawet przy +15°C i więcej, a specjalnego dyskomfortu nie będzie.

Na koniec nasuwa się pytanie - co z trwałością, praniem? Piorę wszystkie swoje wełniane rzeczy normalnie w pralce, z innymi ciuchami. Nie stosuję w ogóle żadnych zmiękczaczy, płynów, cudów itp., więc o to nie pytajcie. Schną trochę dłużej niż rzeczy syntetyczne. Poprzednich Icebreakerów używam około 2 lat i jak na razie nie wybierają się na emeryturę. W porównaniu z tymi nowymi są tylko trochę sztywniejsze, ale u nas jest bardzo twarda woda, co może być przyczyną.

Podsumowując, zalety skarpet Icebreaker z merino:
• ciepłe, szeroki komfort termiczny,
• grzeją, nawet gdy są mokre,
• brak szwów, nie obcierają,
• nie gryzą,
• w małym stopniu chłoną zapach,
• trwałe,
• ładne i ładnie zapakowane, na przykład jako prezent.

Wady:
• dość drogie, niestety... (poproszę więcej konkursów!)

Fot. Icebraker, Piotr Siliniewicz + moja przeróbka ;)

wtorek, 15 listopada 2011

GEZnO - znowu na piechotę, tym razem w górach!

Choć ten blog ma w założeniu tematykę bardziej rowerową, to jednak postanowiłam zamieszczać też krótkie wpisy o innych dyscyplinach i zawodach, które fajnie uzupełniają rower, zwłaszcza w chłodniejszej części roku.

Na GEZnO czyli Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację wybrałam się drugi raz i podobnie jak w 2009 roku - było świetnie! O naszych przygodach napisał prawie wszystko Irek, mój partner, na swoim blogu.

Od siebie dodam tylko, że urzekły mnie mapy - bardzo szczegółowe, zaktualizowane, słowem - porządnie przygotowane z myślą o zawodach. Mój zachwyt był tym większy, że świeżo w pamięci miałam główkowanie na Harpaganie i Manewrach SKPB. Niektórzy uważają, że z dobrą mapą to nie zabawa. Moim zdaniem dobra mapa wyrównuje szanse i zmniejsza przypadkowość wyniku. Biegaliśmy tyle, ile daliśmy radę. Wynik nas strasznie cieszy, choć to "tylko" 11. miejsce. Jednak przy mocnej stawce to dla nas duży sukces. Poza tym, kiedy daje się z siebie na trasie wszystko, tak pod względem fizycznym, jak i udanej nawigacji, współpracy w zespole, satysfakcja pojawia się - niezależnie od lokaty.

Dodając do tego doznania wzrokowe (widok na Tatry o poranku), słuchowe (szelest szronu pod nogami), smakowe (śliwki węgierki w opuszczonym sadzie, lekko zasuszone, lecz fantastycznie słodkie), a także węchowe (na przemian ściółka leśna oraz nawóz na polach) - otrzymujemy pełny obraz tego wszystkiego, co dopełniało sportowej rywalizacji i adrenaliny. Jedynym cieniem było wbicie sobie patyka w nogę przez Irka pierwszego dnia. Chwila nieuwagi na zbiegu i niestety! Mam nadzieję, że szybko wydobrzeje.

Pora na obrazki. Moją groźną minę na starcie uchwycił Hiubi:


Na trasie spotkaliśmy się raz jeszcze. Irek mnie holuje, choć Hiubi ujął temat taktownie ;)


Dla ciekawych trochę statystyk:
1. dzień: 36 km, 1390 m przewyższeń, scorelauf, 13 pk, czas: 6:23,
(nasza kolejność: 36-41-40-39-35-37-49-45-51-46-44-42-43);
2. dzień: 20,3 km, 870 m przewyższeń, klasyk, 9 pk, czas: 3:53.

Mapy można pobrać ze strony Organizatora.

czwartek, 10 listopada 2011

Orientacja piesza, orientacja rowerowa

Raz na jakiś czas, zwłaszcza w sezonie chłodniejszym, porzucam rower na rzecz pieszego zwiedzania krzaków, wykrotów, rowów i co tam jeszcze przyroda stworzyła, kartograf naniósł na mapę lub nie, a sprytny budowniczy trasy rzucił niby kłody pod nogi zawodników.

W ostatni weekend razem z Bartkiem J. (tym samym napieraczem, którego opisałam przy okazji pokonania przez niego Krwawej Pętli) zwiedzaliśmy nocą lasy pod Ponurzycą. Na zdjęciu kolejno Bartek, Damian, ja i Sahib na starcie. A wszystko to przy okazji Manewrów SKPB, które od tego roku zostały otwarte na oścież dla chętnej gawiedzi - chętnej, by się zmęczyć i kompletnie zakołować w lesie...

Bo tak to z grubsza wyglądało. Choć trochę punktów kontrolnych w życiu się znalazło, to tutaj człowiek wątpił w jakikolwiek sens poprzednich doświadczeń. Nocą wszystkie wydmy są... piaszczyste. Punkty stowarzyszone wyskakują jak grzyby po deszczu. Zdecydowanie nawigacja w stylu InO szła nam kiepsko. Trasę, która miała mieć 20 km pokonaliśmy robiąc dokładnie dwukrotnie więcej, ominąwszy jeden punkt i z kilkoma pomyłkami. Zajęło nam to prawie 9 godzin, a na rozgrzewkę nawet potruchtaliśmy tu czy tam. To tak dla ciekawych statystyki. Nie byliśmy ani najlepsi, ani też najgorsi.

Ciekawymi akcentami było wycięcie fragmentu mapy w postaci butelki ;) - w takim miejscu, w którym przebiegały najlogiczniejsze drogi między punktami; a także zamieszczenie fragmentu w większej skali niż reszta i z usuniętą treścią poza poziomicami. Jeśli ktoś by zatem pytał, co robiliśmy przez 9 godzin w tym lesie, to właśnie odpowiedź - przerysowywaliśmy drogi, mierzyliśmy linijeczką odległości, a pod butelką azymuty. Aż mi się przypomniały ćwiczenia z geodezji na studiach.

Warto czasem, tak z pokorą, pojechać sobie na taką imprezę. Moja refleksja, ogólnie dotycząca pieszej nawigacji (i w dodatku nocą), jest taka, że to dużo trudniejsze niż podobne zawody na rowerze. Bo na rowerze to licznik, no i w miarę bezkarnie można te kilometry nadłożyć, szukając punktu tu i tam. Jeździ się jednak przeważnie drogami, a pieszo to zaraz pojawia się chętka, żeby tu las, tam pole, azymutem potraktować. I weź człowieku leć i czesz krzaki na sąsiednich pagórkach, jeszcze w międzyczasie licząc kroki. Kosmos!

Przy okazji muszę przyznać rację fanom GPS-owych tracków (fragment naszego powyżej). Analiza takiego tracka to wielce edukacyjne zajęcie. Każde głupie zawahanie, pomylona droga, szukanie punktu nie na tej górce, co trzeba, ale też śmiałe udane warianty - wszystko to widać jak na dłoni.

W najbliższym czasie zapowiada się i trochę pieszego latania, i rower też będzie. Z czego już się cieszę!

piątek, 4 listopada 2011

Gdyby nie było pór roku...

Czytałam ostatnio książkę o dalekich krajach, w których nie ma pór roku. I tak sobie pomyślałam - jak to dobrze, że u nas lato gorące, zima biała, a między nimi tysiące odcieni kolorów, zapachów, temperatur. Dziś po nocnej przejażdżce po lesie, wydmach i koleinach wypełnionych liśćmi trochę narzekaliśmy na zmarznięte ręce i stopy, ale za to jak wspaniale było po powrocie napić się zielonej herbaty! Sahib to nawet coś mocniejszego sobie zaaplikował, a skoro już po 22, to mogę o tym wspomnieć ;)

Jeżdżąc przeważnie cały rok okrągły po tych samych trasach, w kółko to samo, znamy każdą ścieżkę w lesie i każdą uliczkę, korzenie na single-trackach i fajne skróty. A gdyby pór roku u nas nie było? Cały rok stała temperatura, pogoda, oświetlenie? Gdyby nie pory roku, nuda wyzierałaby zza każdego zakrętu!