poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Pogórze Przemyskie - rowerowa włóczęga


 W tym roku wyjazd blisko i na krótko. Tak się złożyło. Nie mam jednak poczucia, że to gorzej niż jakieś egzotyczne wyprawy, na które jeździ wielu znajomych. Po prostu inaczej. Wydaje mi się, że z podróżami bywa tak, że znajduje się w nich to, co się samemu przyniesie. I jeśli komuś dopisuje apetyt na życie i ciekawość świata, to nawet w lesie koło domu odkrywa magiczny świat.

A Pogórze Przemyskie? Czy jest magiczne? Gdyby nie było, to nie jechałabym tam już czwarty raz (tak!). Ograniczone wielkim zakrętem Sanu, między Przemyślem a Bieszczadami, niższe niż one, ale miejscami nie mniej dzikie. Ba, dzikie nawet bardziej - bez tłumów turystów, z zarośniętymi szlakami i wsiami, w których trudno o zwykły spożywczak. Strome podjazdy, dziurawe szutrówki, zwierzyna, a do tego fantastyczna dolina Sanu, spięta kładkami i małymi promami jak klamerkami do prania.

Zaledwie po kilku dniach oderwaliśmy się od codzienności, tak jakby wyjazd trwał nie tydzień, lecz miesiąc. Stale mokry namiot (trafiła nam się najgorsza pogoda w całej Polsce), makaron z groszkiem, najtańszy chleb z dżemem, sakwy całe w błocie, życzliwi ludzie spotykani po drodze, drewniane zabytkowe cerkwie sprzed wieków, arłamowskie łąki pełne kwiatów i ostów, dzikie kwaśne jabłka - przysmak jeleni... I wiele innych smaków i zapachów drogi. To wszystko sprawiło, że teren ten zobaczyliśmy i odczuliśmy zupełnie inaczej niż ścigając się na Adventure Trophy w 2010 roku albo podczas poprzednich wyjazdów pieszych z namiotem.

Wyjazd zaczął się pechowo - po przyjeździe na miejsce okazało się, że mój sakwowy rower nie jest w pełni sprawny, a mi nawet do głowy nie przyszło sprawdzić to przed wyjazdem (przecież w maju działał bezawaryjnie!). Był piątkowy wieczór, sytuacja wydawała się beznadziejna - dzięki pomocy kilku życzliwych osób udało mi się umówić na spotkanie mechanikiem z Leska, Maćkiem Lochmanem, który uczynił cud i przywrócił piastę w tylnym kole może nie do stanu nowości, lecz przynajmniej do działania. Jeśli będziecie w okolicy, to polecam Wam to miejsce - jest to jedyny serwis w Lesku (Bike-Sport), przy głównej drodze, więc znaleźć go nietrudno. Pan Maciek (który sam startuje w maratonach MTB) niezwykle serdeczny, pomysłowy, cierpliwy, za swoją nieocenioną pomoc po godzinach wziął tylko parę złotych. A napęd wytrzymał do końca wyjazdu!

Z powodu pogody sportowy aspekt nie był najważniejszy - zrobiliśmy zaledwie około 290 kilometrów. Trochę zdjęć, trochę filmów, cały zeszyt zapisków, ale to co najważniejsze - w sercu, a tego nie da się zmierzyć. Mżawka, kury mokre mokre po rowach grasują, pani sklepowa robi nam kawę, herbatę. To uczucie szczęścia, gdy po kilku dniach deszczu wychodzi słońce, siądzie się przy drodze czekając na coś, patrzy na niebo, na kwiaty, na owady, a tu ktoś z wioski na rowerze przejedzie, a tu drewno zwożą, a tu ptak wielki przeleci, a tu strumień w dole od deszczówki brunatny. A potem podjazd, że dech zapiera i po pierniczku z marmoladą na górze. Albo wielka mleczna krówka, dwa razy większa niż u nas na nizinach.

Zdjęć chwilowo nie ma z przyczyn technicznych (dlatego na razie tylko kilka rysunków z notatnika). Ale mam dla Was dodatek specjalny - pomysłowy poradnik, niezwykle błyskotliwy esej i wiersz kipiący od emocji. Enjoy! ;)

PORADNIK
p.t. JAK ZORGANIZOWAĆ SOBIE EKSTREMALNE WAKACJE W DOMU, A DOKŁADNIE NA BALKONIE
Potrzebne będą: zła pogoda (zimno, mżawka, deszcz), mokre ubrania, mokry rower, najtańszy chleb ze sklepu (może być krojony), serek topiony, mogą być krówki. Wychodzimy z tym wszystkim na balkon i najlepiej w kucki jemy śniadanie. Smacznego!

ESEJ
p.t. JAK POWSTAWAŁA SZTUKA LUDOWA
W dawnych czasach, jak nie było parasoli ani wiejskich świetlic, ani radia, ani książek, nie mówiąc już o telewizji, to jak padał deszcz, mieszkańcy wiosek siedzieli w swoich chałupach i jak już zrobili wszystko, co potrzeba, to z nudów tworzyli sztukę z tego, co mieli pod ręką, no bo co tu robić, jak pada i pada?

WIERSZ
p.t. DESZCZ
Mokną rowery i moknie las,
mokrą nasze sny i moknie czas,
ale chatka nie przecieka i woda w kranie -
zjedzmy zatem świąteczne śniadanie!

11 komentarzy:

  1. Coś mi się źle wkleiło powyżej...

    A poza zdjęciami przydała by się mapka z naszkicowaną traską bo to tereny zupełnie dla mnie nieznane a opis bardzo inspirujący więc może skuszę żonę gotowym planem wycieczki :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj! Pozwolisz, że zamiast mapki zamieszczę opis. Startowaliśmy z Uherców Mineralnych i tam też wróciliśmy. Korzystaliśmy z bardzo dobrej mapy Compassu "Pogórze Przemyskie i Góry Sanocko-Turczańskie" w skali 1:50000. Jeśli zdarzy Ci się mieć ją w ręku, to przekonasz się, ile tam jest wariantów przejechania bocznymi asfaltami i szutrówkami. Układ grzbietów jest przedłużeniem tego w Bieszczadach, a więc ciągną się one w tym samym kierunku, co Otryt i Żuków - z NW na SE. Wzdłuż każdego grzbietu doliną idzie jakaś droga, można robić różne zygzaki klucząc między grzbietami. :)
    A nasza trasa wyglądała tak: Uherce - Olszanica - Wańkowa - Leszczowate - szutrówką do Brzegów Dln. - szutrówkami do nieistniejącej wsi Stebnicy - Krościenko - Liskowate (cerkiew!) - Jureczkowa - Przeł. Wecowska - Grąziowa - Trójca - Rybotycze - Koniusza - niesamowity zjazd do Rokszyc - Olszany - stąd wzdłuż Sanu do Chyrzyny - prom do Krzywczy - Babice - Bachów - Iskań - Tarnawka - Piątkowa (cerkiew!) - Przeł. Kruszelnicka - Dąbrówka Starzeńska (piękne chaty we wsi) - Jabłonica Ruska - Ulucz (cerkiew!) - Borownica - Lipa - Bircza (pierogi!) - Łomna - Trójca - Arłamów - Połoninki Arłamowskie - Kwaszenina - Jureczkowa - Ropienka - Leszczowate - Wańkowa - Olszanica - Uherce.
    Mam nadzieję, że ten opis będzie przydatny,choć na pewno zostało wiele miejsc wartych odwiedzenia, do których nie dotarliśmy z powodu pogody.
    Wracając zahaczyliśmy o skansen w Sanoku - ale to już wymaga oddzielnej opowieści. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dodam jeszcze do tej listy kilka miejsc, w których tym razem nie byliśmy - Przemyśl z zamkiem i fortami, Kalwaria Pacławska (miejsce pielgrzymek), Krasiczyn (zamek), Dobra nad Sanem (cerkiew). Lewy brzeg Sanu jest równie ciekawy jak prawy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Boczne asfalty i szutrówki - od razu robi się miło :)

    Czekamy na fotografie :) i... żałujemy, że to Polski południowo-wschodniej tak nie za blisko mamy...

    Pozdrowery! :]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tyle czasu, a ja nadal nie dałam zdjęć! Obiecuję niedługo. :)

      Usuń
  5. O, to przejeżdżaliście przez naszą wioskę, czyżbyście trafili na załamanie pogody w połowie sierpnia? pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na to wygląda. Nawet w oko wpadła mi Wasza brama :) Pięknie tam, choć tego dnia (i następnego) padało, padało, padało... A w kapliczce, której zdjęcie jest u Ciebie na blogu, nawet przeczekiwaliśmy jakiś opad.

      Usuń
  6. Ciekawa wyprawa. Szkoda, że nie ma zdjęć :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo Ci zazdroszczę takich wycieczek rowerowych! To takie moje ciche marzenie, żeby zostać podróżniczką (chociaż na trochę), ale nigdy nie mam odwagi ani pomysłów jak to zorganizować. Jakoś nie mogę ruszyć się z kanapy, chodź bardzo chcę. Powodzenia życzę w rowerkowaniu, czuję, ze jestes świetną osobą!

    OdpowiedzUsuń
  8. Na tych właśnie pogórzach dowiedziałam się, co to znaczą podjazdy. Ale gdybym nie pojechała spróbować, to bym 4 lata później nie pojechała do Norwegii na Longinadę. Czasem warto potrenować u nas, wtedy świat na rowerze staje się bliższy ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. :)