środa, 25 kwietnia 2012

Razem czy osobno?


Przy okazji Maratonu Terenowego Blisko Otwocka wspomniałam, że jechałyśmy wspólnie z Moniką i miałam wrażenie, że coraz lepiej współpracujemy na trasie. Gdy wracałyśmy do domu, Monika namówiła mnie, żebym napisała coś o wadach i zaletach wspólnej jazdy na tego typu zawodach. Startowałam zarówno samotnie, jak i z różnymi osobami. Czasem było to zaplanowane, czasem zupełnie spontaniczne - ot, spotkanie na trasie, które owocowało dalszym wspólnym napieraniem. Miałam przyjemność oglądać w akcji naprawdę wyśmienitych nawigatorów, zarówno na zawodach rowerowych, jak i pieszych. Jednak poniższy tekst dotyczy głównie długodystansowych zawodów rowerowych na orientację.

Regulaminy imprez rowerowych z cyklu PPM nie zakazują wspólnej jazdy. Jest ona jak najbardziej dozwolona (na Odysei istniała nawet konieczność startu w parach) i powiedzmy sobie szczerze - dla zawodników traktujących te zawody przede wszystkim jako dobrą zabawę i towarzyski piknik - to właśnie stanowi o uroku tego typu imprez. Według mnie bardzo fajne jest to, że obok „samotnych wilków” pokonujących trasę po optymalnych wariantach ze średnią powyżej 20 km/h można spotkać grupy znajomych, którzy właśnie znaleźli wspólnie punkt kontrolny, wyciągają z plecaków kanapki i pstrykają zdjęcia, korzystając ze słoneczka i pięknego krajobrazu. W takiej ekipie nawet wspólne łatanie dętki albo zgubienie się w lesie jest wesołą przygodą. I niech tak będzie. Myślę, że ci ostatni znają odpowiedź i mogą nie czytać przydługiej reszty - razem weselej, zabawniej, bezpieczniej.

Jeśli ktoś chce się jednak ścigać, to mogą go najść słuszne wątpliwości - razem czy z partnerem? A jeśli „z”, to z kim? Tekst podzieliłam na kilka aspektów i są to raczej luźne rozważania niż odpowiedź na tytułowe pytanie.

Partner
Jeśli decydujemy się na wspólną jazdę, to wybór partnera jest kluczowym zagadnieniem. Musi to być ktoś, kogo choć pobieżnie znamy - wiemy, jakie ma możliwości fizyczne, umiejętności nawigacyjne. Jednocześnie ktoś, z kim układ będzie jasny - w razie czego rozdzielamy się i każdy jedzie na swój wynik. Musimy mieć pewność, że jest to osoba, która poradzi sobie wówczas sama (oczywiście nie piszę tu o ekstremalnych sytuacjach w rodzaju poważnej kontuzji - w takiej sytuacji chyba każdy wie, co robić). Jeśli jest to ktoś, kogo znamy z treningów albo życiowy partner - to tym lepiej. Łatwiej wtedy zgrać tempo, nawigację, zrozumieć nastroje i kryzysy, które po kilku godzinach pojawią się po kilku godzinach. Można wyczuć, kiedy partner traci koncentrację nad mapą, a nawet zasypia, kiedy trzeba zwolnić, a kiedy wziąć go na ambicję. Jazda z przypadkową osobą jest pod tym względem trudniejsza. Zawody są dla wielu osób sytuacją ekstremalną, stresującą. Jednocześnie zmęczenie, konieczność koncentracji, różne mniejsze i większe błędy nawigacyjne łatwo mogą spowodować wybuch, nawet u miłego kolegi, z którym wcześniej świetnie dogadywaliśmy się na treningach. Warto być psychicznie przygotowanym na to, że można kogoś poznać od tej „ciemniejszej” strony.

Styl jazdy, wytrzymałość
Każdy z nas ma nieco inny rytm na zawodach, związany z predyspozycjami, stylem swojej jazdy. Jedni szybko zaczynają, ale po jakimś czasie dopada ich kryzys. Inni jadą bardziej asekurancko, zawsze poniżej możliwości, ale za to równym tempem, a jeszcze stać ich na ostry finisz. Jedni to typowi „górale” i wolą podjechać 100 metrów, inni objadą nadkładając 5 km. Ktoś woli przez piach, ale krócej, inny dłużej, za to asfaltem. Czasem na wybór drogi wpływa sam sprzęt. Dlatego im większa grupa, tym będzie jechała mniej efektywnie, w końcu na każdym odcinku ten najwolniejszy stanowi o prędkości takiego peletonu.
Warto też nie dać się zajechać na początku, jeśli partner jest dużo mocniejszy.

Kryzysy
Czy w takim razie w ogóle jazda z drugą osobą ma sens? Według mnie tak. Słabszy będzie jednak się motywował i starał nadążyć. Nasze możliwości są często większe niż nam się wydaje, a druga osoba potrafi niesamowicie zmotywować. Poza tym kryzysy pojawiają się u różnych osób w innych momentach, więc takie „ciągnięcie się” na zmianę ma sens! Dochodzi do tego już typowo fizyczna pomoc, jak jazda na kole albo wspólne pokonywanie niezamierzonych przeszkód terenowych, jak strumyki, zwalone pnie, jary - o ile łatwiejsze, gdy ktoś pomoże, poda rowery.
Negatywny aspekt wspólnej jazdy jest taki, że gdy towarzysz z jakiegoś powodu rezygnuje, może się pojawić pokusa, żeby zrobić to samo.

Tempo
Na tempo wpływają wszystkie dodatkowe czynności (wyciąganie jedzenia, podbijanie punktu, przekładanie mapy, podnoszenie siodełka i tak, nawet sikanie), więc warto być zgranym. Dwie osoby wydają mi się optymalną grupą, jeśli chodzi o szybkość (choć zdarzają się wyjątki - bardzo szybkie kilkuosobowe peletony mocnych zawodników, spośród których tylko jeden nawiguje, a reszta nadaje tempo).

Charakter
Nie każdy jest w stanie znieść dłużej towarzystwo innej osoby, rozmowy, narzekania, dyskusje nad mapą, żarty. Niektórych to dekoncentruje i męczy. Są też tacy, którzy nie lubią jeździć samotnie, a nad mapą wręcz uwielbiają dyskutować w trakcie jazdy. Wiele zależy od charakteru i podzielności uwagi. Z drugiej strony taka wspólna jazda rozwija pewne społeczne cechy, co można uznać za zaletę. Jak w życiu. ;)

Koncentracja
Warto wspomnieć tu o tym, że gdy obie osoby nawigują, odpowiedzialność za sukces rozkłada się. Łatwo wtedy zdekoncentrować się, stracić kontrolę nad mapą i licznikiem. Jeśli przydarzy się to naraz obu zawodnikom, może ich spotkać przykra niespodzianka, łącznie ze zgubieniem się, przeoczeniem punktu itp.

Nawigacja
Ogromnie ważnym aspektem wspólnej jazdy jest nawigacja. Składa się na nią wybór trasy (w przypadku scorelaufu), wariantów przejazdu pomiędzy punktami, a następnie realizacji zamierzonej trasy w terenie. Wspólne nawigowanie stwarza wiele ciekawych możliwości, takich jak podział zadań (na przykład jedna osoba kontroluje mapę, druga podaje wskazania licznika, albo jedna z osób ma zawsze na wierzchu opisy punktów, albo - jak kiedyś na DyMnO - jedna z osób wkłada do mapnika szczegółowe mapki, druga mapę zwykłą). Niesie też niestety możliwość konfliktu, gdy pomysły są różne. Na ogół jednak burza mózgów jest tu zaletą. Obie osoby przedstawiają swoje pomysły, i o ile ich umiejętności i preferencje terenowe są podobne, szybko decydują, który pomysł jest lepszy. Ważna jest otwartość na improwizacje (nie zawsze udaje się zrealizować plan co do joty, mapy bywają koszmarnie nieaktualne), umiejętność odnajdywania się w terenie, wzajemne kontrolowanie się (na przykład na skrzyżowaniach, gdy trzeba zmierzyć odległość, warto sobie o tym nawzajem przypomnieć).
Jadąc samemu łatwiej improwizować i podejmować szybkie decyzje o zmianie wariantu.
Nie zawsze jest tak idealnie, że jedzie ze sobą dwójka nawigatorów o identycznych umiejętnościach. Może być tak, że jedna osoba lepiej wymyśla warianty, druga je realizuje. Wiem, że moją mocniejszą stroną jest realizacja wariantów w terenie, dlatego na etapie planowania przelotu między punktami staram się słuchać Moniki albo Sahiba. Oboje mają bardzo fajne pomysły, które nie raz mnie zadziwiały. Innym sposobem na „podzielenie się nawigacją” jest naprzemienne realizowanie kolejnych przelotów między punktami.

Satysfakcja
Nierówny podział obowiązków nawigacyjnych w teamie (w skrajnych przypadkach nawiguje tylko jedna osoba) może powodować, że zawodnik wyłączony z tej czynności będzie po zawodach czuł niedosyt i brak satysfakcji z wyniku. W końcu startujemy w zawodach „na orientację” nie tylko dlatego, że mamy rowerową moc (wystarczyłby maraton MTB), ale także dlatego, że lubimy nawigacyjne szarady i niespodzianki, które wynajdują dla nas budowniczowie tras.

Przy punkcie kontrolnym
Na niektórych zawodach znalezienie punktu kontrolnego w postaci płaskiej kartki przyczepionej „z tyłu drzewa” może stanowić nie lada problem. Na pewno łatwiej „czesać las” w dwie lub więcej osób. Z drugiej strony łatwo wtedy o rozdzielenie się - a na szukanie się też traci się czas!
Jeśli konkurencja jest blisko, to w dwie osoby trudniej oddalić się z punktu niepostrzeżenie.

Kozackie pomysły
Jadąc z kimś dużo łatwiej decydować się na ryzykowne albo wręcz głupie pomysły, jak przeprawy przez bagna i rzeki. Co czasem się mści... Tak na zeszłorocznym Funex Orient straciłyśmy z Moniką około godziny zaplątane w bagno, którego ostatecznie i tak nie pokonałyśmy. Żadna z nas nie pakowałaby się tam samotnie!

Amok
Mając partnera łatwiej uchronić się przed pokusą, którą obserwuję u siebie często, zwłaszcza na początku zawodów - żeby w amoku pognać za jakąś szybką grupą (która zaraz się zgubi, albo mi się urwie i za chwilę nie będę wiedziała, gdzie w ogóle jestem).

Bezpieczeństwo
Rozumie się samo przez się. Razem jest bezpieczniej, zwłaszcza nocą, w górach albo w trudnych warunkach. Łatwiej wspólnie poradzić sobie z awariami. Łatwiej i sprawniej zrobić zakupy w przydrożnym sklepiku. Na szczęście wypadki zdarzają się rzadko (jazda na orientację jest mniej ryzykowna niż maratony MTB, w których startują tłumy) - i oby było ich jak najmniej. Jednak w razie kontuzji i braku zasięgu albo rozładowanej komórki, towarzystwo jest bezcenne!

Sprzęt, jedzenie
Jadąc z kimś można wymienić się batonikami, wesprzeć napojami albo jakimś ciuchem od niepogody. Pamiętam, jak na jednym Waypointrace uratował mi skórę  Paweł R., pożyczając w czasie ulewy kurtkę! W przypadku zgubienia tak kluczowych elementów jak mapa, licznik, światło (nocą) albo kompas, towarzystwo drugiej osoby umożliwia wciąż ukończenie zawodów, dotarcie do bazy.

Nauka
Startując z kimś można się bardzo dużo nauczyć. Mam tu przede wszystkim na myśli nawigację, ale nie tylko. Jeśli druga osoba sprawniej pokonuje techniczne odcinki, to siłą rzeczy próbujemy za nią nadążyć i pokonywać je podobnie.

Rutyna
Z drugiej strony częste startowanie tylko z jednym partnerem może prowadzić do zbyt dużej rutyny. Startujemy, dogrywamy się, znamy swoje słabe i mocne strony, każdy robi swoje. I nagle, gdy przyjdzie wystartować samemu, można poczuć się niepewnie i nieswojo.

Trening
Wiele osób traktuje wspólny start w zawodach indywidualnych jako trening przed innymi, zespołowymi imprezami, na przykład rajdami przygodowymi. Na pewno jest to trening bardziej miarodajny niż zwykła pojeżdżawka koło domu.

Etyka
Na koniec zostawiłam aspekt wcale nie najmniej ważny. O ile w przypadku osób luźno traktujących rywalizację i zajmujących dalekie miejsca, nie ma to znaczenia, to już w przypadku czołowych zawodników może pojawić się krytyka wspólnej jazdy. Z tego, co wymieniłam wcześniej wynika, że zalet jest mimo wszystko więcej niż wad. Zatem jadąc z odpowiednim partnerem o podobnych możliwościach, można uzyskać lepszy wynik niż jadąc samemu. Wspólna jazda zawodników z czołówki może (choć nie musi) prowokować krytyczne głosy.

A jakie jest Wasze zdanie - wolicie napierać razem czy osobno?

PS. Zdjęcie - już z myślą o majówce. :)

niedziela, 22 kwietnia 2012

Na krótko

Z cyklu „wiosenna jazda na krótko”.

- Ojej, ale siniaki! Mąż cię bije?
- Nie, rower...

Udanej niedzieli!

niedziela, 15 kwietnia 2012

Otwockie bagna i... pomarańcze!


Pierwszy raz wybrałam się na słynnego Preharpa, który przemianowany został na Maraton Terenowy Blisko Otwocka. Zorganizowali go aktywiści z Otwockiej Grupy Rowerowej, już po raz 10. Powiem krótko - fajnie, że Wam się chce! Dla nas, startujących, to naprawdę kupa radochy. Dziękuję!

Radocha była spotęgowana przez warunki terenowe. Na które oczywiście w terenie utyskiwałam, klnąc na przemian błoto i piach, nie tylko ja zresztą.

- Monika, zdecyduj się, co w końcu wolisz - błoto czy piach?
- Yyy... Muszę wybierać?

No niestety. Dodatkowe opcje to nie zawsze udane skakanie przez rzeczki i rowy, single tracki na wydmach, drogi „ulepszone” gruzem oraz inne, w poprzek pól - zaorane. Wiadomo, jak to wiosną. Do tego zające, sarny i ropuchy. Zdjęcie na górze prezentuje rzadką sytuację, kiedy prułyśmy po twardej nawierzchni, a przyspieszenia dodawało nam tzw. „przyciąganie punktu”. Dobra, parę asfaltów też było. Do plusów koniecznie muszę zaliczyć brak pokrzyw i komarów!

Cóż mogę dodać? Do pierwszego punktu jechałyśmy z Moniką osobno. Równoczesne dotarcie do niego potwierdziło równy rozkład sił i dalej „pognałyśmy” już razem (początkowo brnąc 2 km w czarnym błocie po kostki). Generalnie Monika miała parę genialnych pomysłów na warianty, szkoda tylko, że nie zawsze chciałam jej słuchać. Nawet dojazd do pk1, który brałyśmy na końcu, wyszedł nam dość bezboleśnie. Współpraca ostatnio idzie nam coraz lepiej. Mimo typowo wiosennej formy - wynik dobry.

Na mecie - muszę o tym koniecznie wspomnieć - urzekły mnie pomarańcze. Ponoć owoce to najlepszy izotonik. W mojej opinii były czymś absolutnie fantastycznym po kilku godzinach niedopijania.

Dla ciekawych nasza kolejność:
start-3-4-5-6-12-13-7-8-9-14-2-1-meta
Wyszło 92 km, czas samej jazdy 6.00, czas mety 6:36. Zajęłyśmy ex aequo pierwsze miejsce w kategorii kobiet.

Zdjęcia: strz