piątek, 3 czerwca 2011

WaypointRace 2011 - relacja

Medialna, smutna prawda dotycząca zawodów jest taka: im więcej przygód, błądzenia i awarii sprzętu, tym ciekawsza relacja. A im szybciej się jedzie, tym bardziej trzeba kombinować pisząc relację, żeby w ogóle było o czym pisać ;)

WaypointRace po raz czwarty odbył się w Pruszkowie. To impreza która wypączkowała z WaypointGame, terenowo-nawigacyjnej gry. W stosunku do poprzednich lat pojawiły się ciekawe urozmaicenia, które ubarwiły trasę: fragment przedwojennej mapy, bonusowy punkt, którego zdobycie obcina 30 minut z wyniku, odcinek specjalny.

Ubarwiły? Ano tak, bo trasa o tej porze roku ma 3 kolory: zielony, piaskowy i asfaltowy.

Po nieprzespanej nocy docieram na start i odbieram kartę chipową (kolejna nowość, profeska jak na Harpaganie) Jako dobry znak odczytuję fakt, że pakiet startowy wydaje mi Wojtek Wanat, którego poznałam na biegowych imprezach na orientację. Wokół kłębi się rekordowy tłum - 495 zawodników, w tym całe grupki z kategorii Family. Konkurencja w kategorii kobiecej mocna, co cieszy, gdyż zapewnia ciekawą rywalizację i zmusza do nieobijania się.

Postanowiłam wprowadzić do swoich startów kilka innowacji - na przykład po odebraniu mapy spokojnie ją sobie obejrzeć i obmyślić w samotności wariant oraz jechać na pierwszy punkt nie dając ponieść się rowerowej fali, swoim własnym tempem. Pierwsze się udało, drugie nie za bardzo...

Po jakimś czasie orientuję się, że jadę za samym Bronkiem czyli Pawłem Brudło (!) przez jakieś łąki. Ale licznik wskazuje niepokojące cyfry. "Jesteśmy za daleko!" - krzyczę. Po chwili, chcąc nie chcąc, wskakuję za nim w strasznie wysokie pokrzywy (tzn. dla mnie wysokie, dla Pawła ledwo do kolan). Wokół, po rowach i zagajnikach, kręcą się tłumy rowerzystów. W końcu mam punkt (pk2).

Nie ma czasu na spokojną jazdę. Dotarłszy do szosy krakowskiej jestem świadkiem sceny, gdy jeden z zawodników zatrzymuje ruch - cała nasza grupka sprawnie przejeżdża. Bezcenne! Kolejny punkt (pk3) jest na wyciągnięcie ręki. Mój sposób dotarcia tam został później skomentowany przez Monikę: "Ha ha, niektóre matołki przechodziły przez ogrodzenie, a przecież obok była ścieżka". Zaletą leśnych wybojów jest banan, którego ktoś zgubił - po chwili wchłaniam go wprost do tkanek. Przy okazji dziękuję anonimowemu ofiarodawcy za cenną porcję kalorii oraz składników odżywczych, których kolarzom zawsze brakuje.

Przelot do Władysławowa bardzo szybki, na trasie kilka razy miga mi to tu, to tam, Gośka, legenda polskiego AR. W dodatku chytrze się uśmiecha, wyprzedzając mnie! No to krucho ze mną, myślę. W dodatku w lesie, w którym jestem prawie codziennie, nie mogę znaleźć dwóch okazałych dębów (pk4)! Skąd ten Adam wytrzasnął takie miejsce? [już wiemy skąd - ze zdjęć Panoramio]

Przelot na kolejne dwa punkty (pk5 i pk6) robię na pamięć. Nudno, ale za to bardzo szybko. Niektórzy wybierają ciekawe warianty i chłodzą emocje w wodzie.

Pk7 to takie bagienko w środku lasu. Kiedyś byliśmy tam z Sahibem na spacerze. My w ogóle w dziwne miejsca chodzimy na spacery. Gdyby komuś się podobała okolica, to polecam przy okazji widły rzek Tarczynki i Jeziorki. Jest to miejsce o wielkim potencjale, jeśli chodzi o urok i dzikość.

Przelot na pk8 jest mokrawy, mżawkowy i nudnawy, lecz niesie cenne informacje - wyjeżdżając z pk7 widzę konkurencję w całej rozciągłości. A więc najpierw Gośkę, a potem Monikę i Agnieszkę. Szosą do Tarczyna strasznie się wlokę, dogania mnie Piotrek Buciak, który po drodze zaliczył jeszcze pk13. Po chwili jego odblaskowa kurteczka znika w oddali, a ja wlokę się dalej bez zmian, potem wchodzę w jakieś krzaki, zupełnie niepotrzebnie. Punkt w sumie nietrudny, tylko koncentracja nawala.

Powoli muszę myśleć o powrocie - robi się późno. Tak jak przewidywałam na początku, całej trasy nie zrobię. Postanawiam odpuścić pk9, który na mapie wygląda bagiennie, poza tym z pk12 na pk10 wiedzie piękny asfalcik. Zdobywam te punkty bez historii, może poza tym, że prawie wpadam na dwóch panów, którzy niosą stół, a koło pk10 wbijam się w druciany płot - to z wrażenia na widok Kondziego.

Przelot do pk11 ma lekki posmak zakazanego owocu, choć w tym roku można jechać nawet szosą katowicką. Sam punkt ukryty jest w młodniku, który oczywiście kiedyś był łąką (jak głosi opis). W zasadzie każde miejsce było kiedyś czymś innym, więc opisy punktów mogłyby nie być aż takie sztywniackie. Na przykład zamiast "drzewo-pomnik przyrody" można by napisać na przykład "siewka dębu", a zamiast "ambona" może "paśnik"? Zawodnicy w końcu też ludzie i lubią żarty :)

Oglądam kilka razy obraz satelitarny, na którym oznaczono bonus. Wychodzi mi, że jeśli go zrobię, to mogę nie złapać któregoś z podstawowych punktów. To się nie opłaca. Zakazanego owocu ciąg dalszy - swoją drogą pobocze katowickiej do jazdy całkiem, całkiem. Już wiem, dlaczego nasi piaseczyńscy kolarze trenują tutaj zimą.

Pk13 to kolejny punkt bez historii. Wyprzedzam tu niezwykle liczną grupę, która prawdopodobnie realizuje trasę Fan. Po zaliczeniu ostatniego punktu czyli pk1 zachciało mi się jeszcze żarcików. Przejazd przez Komorów robię nie najkrótszą, ale najciekawszą drogą. Skonsternowany zawodnik, który jedzie za mną, pyta w końcu zaniepokojony: "Ale ty jesteś stąd?"

Meta wita nas atmosferą kolarskiego święta, którą możecie poczuć oglądając fotki. Poza dekoracją największe emocje wzbudziła oczywiście tombola - pomimo olbrzymiej liczby nagród nie wylosowałam nic, ale nie ma co narzekać, bo nie mając może aż tyle szczęścia do losowania, nogami zapracowałam na całkiem przyjemną i sutą nagrodę w kategorii PRO kobiet :)

Strona WaypointRace
Mapa
Ładną fotkę, na której pozujemy z Robertem Bobińskim strzelił nam Adam Wojciechowski, budowniczy trasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. :)